TYGIEL LOGO_ 100x100

PIESZA MIŁOŚĆ

Zbigniew Kruszyński

Chodziłem za nią na Kusocińskiego (gdzie właściwie należało biegać).
Biegłem: od domu w dół do rzeczki, przeskakiwałem nad nią, omijając mostki. Potem szerokie schody do 1 Maja, krótki lot Żwirki i Wigury, skręcałem w gąszcz podwórek na osiedlu, przystawałem na chwilę w ogródku jordanowskim, przez dziurę w siatce podglądałem dzieci. Niewiele młodsze ode mnie, ale dzieci, dzieci. I tak byłem przed czasem, pod sklepem Krokodyl (chemia gospodarcza, żadnych żywych zwierząt) czekałem, aż zobaczę w oknie kuchni cień. Wtedy na miękkich nogach wchodziłem do klatki, wdychałem rozkoszny zapach, idący od piwnicy, omijałem windę, która się zacina, biegłem na trzecie piętro, stawałem pod drzwiami. Czy będzie sama, czy nie będzie gości? –- Ach, to ty? –- pytała jak co dzień, z tym samym udawanym zdziwieniem w wygłosie. –- Wejdź, wejdź, proszę.
Pokochałem ją pierwszego września. W rodzinie toczyła się debata: czy posłać go do starej pani, dobrej i surowej, czy do młodej, rusycystki – tu kręcili nosem, choć rosyjski zaczynał się dopiero w piątej klasie, za pięć pełnych i burzliwych lat –- ale poza tym same komplementy. Przeważyli koledzy: Adam, Sławek, Piotrek, wszyscy wybrali panią Marię D. Klasa B.
Szkoła była dobra, imienia Lachtary, słynnego partyzanta, dzisiaj wyklętego. Obowiązywał rejon, wcale nie najmniejszy: pół Osiedla XV-lecia, potem, idąc na południe, domy z ogródkami przy Filtrowej, Wodnej (tam płaciłem w kasie za chlorowaną wodę, rachunki już do końca będą wystawiane na babkę Bronkę, jeszcze ćwierć wieku po jej śmierci), potem Potok Północny z parkiem Leśniczówka, zamieszkałym tylko przez kuny, wilgi i pijawki w wodzie, wreszcie Zimna, Batorego, aż do Żeromskiego, w stronę przejazdu lubelskiego, a w drugą do Młynarskiej.
Przyszedłem z mamą, zobaczyłem ją na schodach. Miała lekką granatową sukienkę w wielkie białe grochy, sandały z dwóch pasków skrzyżowanych w x, chociaż było wiadomo, co mnie czeka dalej. Stanęła o stopień wyżej i kucnęła. Zobaczyłem jej piwne oczy za okularami – i od razu kucnąłem, naśladując gest. Wtedy obie z mamą się zaśmiały. –- Jak masz na imię? –- zapytała, aby mnie nie peszyć. –- Tadeusz – odpowiedziałem poważnie, bez zdrabniania. –- Tadeusz Rozgórski, klasa pierwsza B.
Szkoła stała na Zimnej (potem na Kolberga). To właściwie był już koniec miasta. Jeszcze tylko huta szkła na Szklanej, z wybitym szybami, żeby mieć co szklić, półwiejskie domy schodzące do rzeczki, tutaj nieuregulowanej, dzikiej, rozlewającej się czasem w wielkie rozlewiska, płytkie, zamarznięte zimą, z Suczyną, naszym grubym wuefistą będziemy chodzić tam na łyżwy, chłopcy na hokejówki, dziewczyny figurowe, ale w drugiej nie tak mocnej grupie.
Batorego to była domena ogrodów. Domy przy ulicy, za nimi ogrody, czasem nawet wychodzące przed. Czereśnie, śliwy, renklody, morele. Nasze dwa drzewa morelowe owocowały jak szalone, ale tylko co drugi rok, parzysty. Babka mówiła do nich po francusku, niewykluczone, że przybyły stamtąd. Abricots, to było moje pierwsze słowo w tym języku.
Z obydwu stron sąsiadowaliśmy z Amskimi, od południa z drewnianym, zawsze dla mnie tajemniczym, domem. Tylko raz udało mi się tam dostać do sieni, pachniało trochę stęchlizną, trochę pakułami. Amski był jednym z wielu nieprzyjaciół – rodzice wyznaczali ich wedle własnego klucza, nie do przewidzenia. Niewiele trzeba było: jakiś spór o zmurszały mur graniczny. Albo o nasze winogrona, zwieszały się do Amskich i tu nie mieli dobrego rozwiązania: jeśli zjedli, złodzieje, oby się potruli; jeśli pozwolili im spleśnieć: co za marnotrawcy! Może należało je suszyć na rodzynki?
Winogrona były granatowe, z jedną pestką w środku, śliską i gorzkawą. Zawsze czekaliśmy na pierwsze przymrozki, dopiero wtedy zyskiwały słodycz. Dzieci, byliśmy jednak niecierpliwi, żuliśmy już nawet ich kwaśne widełki, które smakowały trochę jak rabarbar. I kiedy nikt nie patrzył, zrywaliśmy kiście, najlepiej te od strony Amskich, pójdzie na ich konto. Tłukliśmy je na miazgę, zlewali do gąsiorka, stawiali gdzieś za węglem schowane w piwnicy. – Trzeba dodać cukru – oznajmiał mój brat, on, który już próbował alkoholi ojca. Kradliśmy ze spiżarki cukier, zbity w bryłki, rozdrabniali i dosypywali. Biały, zabarwiał się na granatowo. Spijaliśmy to już po dwóch tygodniach, smakowało jak skwaśniały sok. – Beaujolais nouveau n’est pas arrivé – oznajmiła któregoś dnia babka, nakrywszy nas w piwnicy nad gąsiorkiem.
Od północy Amski miał parcelę – pustą. – Będzie budował tutaj dom dla dzieci – oznajmił brat, wtajemniczony w plany. Istotnie, sporą część parceli zajmowała sterta kamienia, niebudowlanego, jakichś głazów granitowych, nieforemnych, piarg nie wiedzieć jak przywleczony z Tatr. Przeskakiwaliśmy przez płot i z narażeniem życia w tym piargu budowali grotę. – Dawaj go tutaj, przetoczymy dalej – mój brat z zapałem przetaczał te głazy, jakby miał się odsłonić Bóg wie jaki grób. Adam, który był lepszym konstruktorem, z rodziną na Śląsku, przywlókł spod tarasu jakieś belki, deski. – Musimy teraz zrobić tutaj strop, inaczej się zawali. Stempel, podstemplować – dorzucał ze znawstwem, budząc naszą antyśląską zazdrość. Stempel? Podstemplować? Nic nie rozumiałem. Po pół godzinie otworzył się korytarz. – Chodnik – powiedział Adam, znów nie zrozumiałem.
Teraz wyciągaliśmy kamienie z groty, która stawała się coraz bardziej grotą. Kiedy przestrzeń zyskała metr na metr, popchnęli mnie do przodu, jako najmniejszego: – Właź! Właź – powtórzył Adam – już się nie zawali. – Przeczołgałem się do wnętrza, klęczałem na świeżej ziemi. W półmroku widziałem ślady po mrówkach i dżdżownicach. Powietrze było świeże, żadnych stalaktytów. Nad sobą miałem górę głazów do pierwszego piętra, cudem utrzymywany nieruchomy piarg. Gdyby teraz coś się obsunęło, zginąłbym jak bohaterski górnik, rodzice dostaliby solidne renty i deputaty węgla już do końca życia. Wyobrażałem sobie, że chodnik się wali, że zostaję odcięty i piję swój mocz. Pani w szkole wyczytuje mnie z dziennika: Czy ktoś wie, co się z nim dzieje, to już trzeci dzień? Trzy dni, dalej nie sięgała moja wyobraźnia.

Batorego jest dziś raną na dzieciństwie. Zamiast bujnych ogrodów masz gardziele garaży. Zamiast wielkich piargów u Amskiego, równo położoną kostkę Bauma. Zamiast pięknych skrzypów i łopianów, rząd iglaków na trawniku z rolki. W moim ogrodzie jest strzeżony parking, strzeżonego fiata strzeżony cieć strzeże. Uwaga na plamy po oleju, chyba niezmywalne. Mój dach, elegancki, dwuspadowy, pokryty spłowiałą grafitową papą (owszem, przeciekała, tu i ówdzie, na strychu stały wiadra i brytfanny), jest dziś potężną czapą, barwa ekskrementów, na pewno nie przecieka: blacha, duży trapez. Jedenastopiętrowy blok z wielkiej szarej płyty stanął osiem metrów od tui i studni, z której urbanizacja wyssała nam wodę. Fantazyjnie przekręcony o kilkanaście stopni, aby nie stał równolegle do ulicy, nie oskarżaj architekta o łatwiznę i ekierkę. Poniżej Zimnej, gdzie już czuło się wakacje, wilegiaturę, Jedlnię, Rajec i Garbatkę, jeszcze w latach siedemdziesiątych stanął klub milicjanta, zamykając perspektywę Hryniewieckim. Dziś, aby przeżyć, kusi domową dobrą policyjną kuchnią, raczej zalewajka niż czernina.

Góra kamieni, z których nigdy nie powstanie dom, zajmowała tylko część parceli, od ulicy odgrodzonej szczelnym płotem. Amski był wybitnym ogrodnikiem, pod dziesiątym, sto metrów w górę, w stronę Żeromskiego, miał nawet niewielką szklarnię, na podmurówce z pustaków, gdzie chodziło się po szczypior i sałatę przed i po sezonie. U nas w ogrodzie nie było nowalijek – choć stał inspekt zrobiony ze starych ram okiennych – tylko wielki krzak lubczyku oraz rabarbaru, obydwa raczej niejadalne, bo systematycznie podlewane przez nasze dwa psy i – z narażeniem życia – koty od sąsiadów. Na trzech czwartych parceli Amski urządził – wytyczył, posiał, plewił regularnie – poglądowy ogród warzywny, stronę z podręcznika. Od ulicy miał szczypior i rzodkiewki, potem różne marchwie – zagon wyniesiony, żeby połyśnica marchwianka tam się nie dostała (my sięgaliśmy z łatwością, nie trzeba się schylać). Potem spory prostokąt pietruszki i selerów, o podobnej, ale różnej w smaku naci – próbowaliśmy wszystkiego na surowo, wciąż czuję skrzypienie ziemi w zębach i ostry smak niegotowanej zieleniny. Dalej, gdzieś w pół parceli, wyrastał las porów, które zostawały do pierwszego śniegu. Na końcu w lekkim cieniu mirabelek rosły kwiaty, astry, które pani Amska sprzedawała na targu albo do kwiaciarni.
Któregoś ranka przed szkołą, gdy wszyscy jeszcze spali, wstałem, ubrałem się w półmroku, tył naprzód i na lewą stronę, jak zobaczę potem, wymknąłem cichcem do ogrodu, do płotu z obluzowaną deską, daje się przecisnąć, tylko trzeba uważać na gwoździe i drzazgi, w kucki, żeby schować się wśród łodyg, dotarłem do poletka okazałych astrów. Lekko rozwiniętych, granatowych kwiatów, w tym samym odcieniu co szkolne fartuchy z białym krochmalonym kołnierzykiem na guziki. Wyciągnąłem z pochwy tępą finkę, tępą, ale nie dla łodyg. Wybierałem co dziesiąty, tak by nikt nie zauważył szabru – przynajmniej nie od razu. Po minucie bukiet był gotowy, dodałem kilka białych (zamiast kołnierzyka). Przygotowanym zawczasu szpagatem związałem wszystko w elegancki pakiet. Wiedziałem, że potrzebna nieparzysta liczba, było jedenaście – chciałbym, przemknęło mi przez głowę, mieć tyle lat, co brat, których mu zazdrościłem. Bukiet jednak wyglądał dość skromnie, dodałem jeszcze siedem, nikt nie będzie liczył, i schowałem go w mokrej trawie pod agrestem.
Wróciłem w sam raz przed pobudką, przebrałem się w nowe ubranie, tym razem przód na przód, na wierzch fartuch, za nim nie przepadałem – zapewni mi alibi. Wychodząc z domu, wziąłem wielki rulon białego bristolu, mieliśmy na nim robić gazetkę do gabloty, temat: „jak spędziłem wakacje?”, trochę nieuczciwy, bo przed pierwszą klasą wakacje trwają siedem lat, za długo nawet jak na bristol i sporą gablotę. Poczekałem, aż gosposia zniknie z okna w kuchni, poszła posprzątać w stołowym od ulicy. Szybko pobiegłem do agrestu, gdzieniegdzie jeszcze zostały żółte miękkie i włochate kulki, słodkie, agrest należałoby zjadać przejrzały prosto z krzaka, wyjąłem astry, otrzepałem z rosy, i wetknąłem w rulon bristolu, trudno, niech się zmoczy, wakacje spędzaliśmy nad wodą.
W szkole byłem za piętnaście ósma, poprosiłem woźną, niech otworzy salę, muszę odnieść karton, inaczej się pobrudzi. Otworzyła, niczego nie podejrzewając. Niewidziany przez nikogo, poza podejrzeniem, rzuciłem astry na katedrę i wybiegłem. – Skąd te kwiaty? – rozejrzała się po klasie, uśmiechając. – Nie ma winowajcy? – Spuściłem wzrok niewinnie, może się domyśli. Nikt się nie chce przyznać, no dobrze, ma tylko nadzieję, że nie ucierpiał przy tym żaden piękny ogród. Podeszła do schowka i wyjęła wiadro. Lizuska Ewa już się wyrywała, żeby je napełnić, kran był po prawej od tablicy, do moczenia gąbki.
Skąd wiedziałem, gdzie mieszka? Śledziłem ją, przyznaję. Ale czy sama o to nie prosiła, przechodząc codziennie naszą ulicą, w dół od Żeromskiego, potem skręcała na boisko, w miarę równe, ale lekko pochylone w stronę rzeczki, szła na ukos, rozpoznając starszych podopiecznych, teraz pod pseudonimami, Puskas, Di Stefano, potem ginęła wśród drzew w Leśniczówce, na rogu Struga wstępowała do apteki, kolejka chorych i ich opiekunów, musiałem czekać kwadrans, schowany za rogiem naprzeciwko widziałem drzwi w wąskiej szparze między murem i rynną. Potem wstępowała do spożywczego, zmieniałem róg i znów czekałem, tym razem bezpieczniej, bo przez wysokie okna pawilonu widziałem, jak chodzi wzdłuż skrzynek z kapustą, podnosi jedną, za duża, wielkości piłki, prosi, żeby podzielić, naprawdę, pyta sprzedawczyni, nie lepiej wziąć jedną raz na tydzień, niż co trzy dni przychodzić po połówkę, też byłem tego zdania, mógłbym nawet ponieść, ale na razie patrzę, patrzę i zapamiętuję jadłospis.
Po niecałym kwadransie wychodzi, znów była kolejka, w której rozmawiała z matką figurantką o postępach syna, który musi się podciągnąć, niech go przypilnują. Objuczona siatkami znika w labiryncie podwórek z trzepakami, obok których przechodzę, narażając się na zaczepki zwisających dziewczyn, nie mogę odpowiedzieć, mam przed sobą cel. Na Miłej, pod inną szkołą – przez chwilę mnie przeraża myśl, że mogłaby się przenieść tu, o ile bliżej – znów przystanek, rozmawia z kim?, z sąsiadką, która idzie dokąd? Nie wiem, nie wnikam, jestem bliski celu. Kiedy wchodzi do klatki, przytrzymując drzwi kolanem, biegnę od frontu, obserwując okna, mam najwyraźniej szczęście, cała radość szpiega, bo na pierwszym piętrze jedno otwiera się na oścież w węższej części, jakby solidny lufcik na całej wysokości, niech się przewietrzy, widzę, jak wystawia rękę, daje mi znak ręką, strzepując z narzuty niewidzialny kurz. Stoję jeszcze chwilę, niech na mnie popatrzy, oto ja, ujawniony, zdekonspirowany.
Intryguje mnie zagadka jej okrężnej trasy. Czemu nie chodzi tak jak wszyscy na osiedle, Zimną, w dół Zbrowskiego, potykając się na kocich łbach, potem wzdłuż rzeczki, przez most i dalej już wiadomo, apteka i spożywczy, specyfik pani magister i kapusta w główkach. Czekam zatem pod szkołą, dyskretnie, za śmietnikiem, wdychając jego słodką, upajającą woń. Śmietniki śmierdzą przez lata, trwalsze od właścicieli. Nie mogę zostać długo, najwyżej jedną lekcję, gosposia czeka w kuchni, obiad już dochodzi. Znów mam szczęście – niewiele mi do niego trzeba – bo wychodzi po kwadransie, idzie w górę Zbrowskiego wzdłuż całkiem wiejskich chałup, bielonych wapnem i malowanych na niebiesko, to jest miejsce, gdzie wieś się styka z miastem i nie chce ustąpić, stare jabłonki nadal będą rodzić, a tłuste koty wygrzewać na przyzbie, potem przedszkole, znane mi na wylot, mijam je z pogardą, po prawej baza transportowa podchodząca od tyłu pod nasz ogród, znam ją trochę gorzej, bo stróż jest groźny i przegania nas brutalnie, ilekroć chcemy zakraść się do ciężarówek zostawionych na noc. Teraz jednak mógłbym niby nigdy nic przejść przez bramę, w dzień panuje tu zbawienny i mylący ruch, podejść do luźnej deski w naszym płocie, przywitać się z psem, który na mnie czeka, wpaść do domu od ogrodu albo od tarasu i oznajmić gosposi, że umieram z głodu.
Nie mogę jednak porzucić obiektu obserwacji, który właśnie skręca w Żeromskiego, w prawo, przecina ją na ukos, inaczej niż nas uczy, skręca w Czachowskiego – na rogu jest skup butelek i makulatury, dokąd przykładnie taszczę szkło i papier, zbierając cenne punkty, późniejszy recykling – i zaraz skręca na pierwsze podwórko, wiejski dom jest schowany wśród drzew w starym sadzie. Pomiędzy nimi schylona starsza postać plewi równe grządki nie wiadomo czego, widać tylko jeden szpaler łodyg. Prostuje się, odwraca, odkrywając podobieństwo, te same wystające kości policzkowe, które rozpoznasz nawet na odległość. Muszę wracać, ale mam na planie oznaczony punkt.

Dzień miałem uregulowany przez rodziców. Mama wracała o czwartej, do piątej odpoczywała. Nie wolno jej było przeszkadzać ani hałasować. Potem przez godzinę przyjmowała chore dzieci, ich płacz gonił mnie jeszcze po ogrodzie. O szóstej wracał tata i od razu siadaliśmy do obiadu. Zupa, drugie i deser, cienka herbata ulung, z łyżeczką dla wiwatu umaczaną w rumie. To była pora nieprzekraczalna, nie mogliśmy jej przekroczyć z bratem o minutę. Czwartą dawało się oszukać, jeśli przekazaliśmy gosposi, gdzie jesteśmy, w kinie, na treningu, u Sławka i Adama, o dwa domy dalej. Szósta była święta, do dziś robię się o tej porze głodny, nawet jeśli jadłem o piątej.
O siódmej przyjęcia zaczynał tata, latem i jesienią znów się mogliśmy wyrwać, dzień trwał w najlepsze, kończył się dopiero po dziewiątej, długa kolejka pacjentów siedziała w przedpokoju, jak na obrazie Wróblewskiego, potem jeszcze w sieni na pięciu krzesłach, a czasem gosposia dostawiała dwa składane. Przy stole rozmowy o chorobach były zabronione, ale niekiedy i tak dowiadywaliśmy się mimochodem strasznych rzeczy o szpitalach, wypadkach, zgonach, którym nie zapobiegły modlitwy i łapówki. Nie wolno było niczego powtarzać, wynosić poza dom nazwisk ani sum.
Musieliśmy też zdawać relacje ze szkoły, mój brat kunktatorsko czekał, aż szczegółowo powtórzę, czego zdołałem się nauczyć, jeszcze raz wyrwany do odpowiedzi, bardzo dobry – innych nie akceptowali. Jemu zdarzały się dostateczne, źródło potępienia i pierwsza manipulacja nazwą – komu to wystarcza? – a także uwagi o złym zachowaniu, które sam podpisywał, wzorem ojca dodając: vidi, łacina brzmiała nawet wiarygodniej niż sam podpis, vide, cui fide. Mieliśmy z bratem niepisany układ: on chronił moje nieobecności, wiedział, dokąd biegam, wyciągał jak z rękawa usprawiedliwienia; ja układałem kojące sprawozdania z postępów w nauce, która jest postępem, ostaną się do wywiadówki albo nawet dłużej, jeśli zataić wezwanie – rodzice są zajęci, mój brat raz nawet wysłał tam gosposię, dorosły w końcu równy dorosłemu, ale się wydało, bo mama spotkała mamę Sławka i zrobiła oczy. Biedna gosposia musiała się tłumaczyć, choć chciała tylko jak najlepiej dla obydwu stron, na chwilę wchodząc w rolę oświeconej mediatorki. Z której ją wyrwali.
Rodzice rozwodzili się od zawsze i na święty nigdy. Rozwodzili się chyba jeszcze przed małżeństwem, nasze poczęcie musiało się dokonać w przerwach. Napięcie, bywało, że opada z zapowiedzią jakichś większych świąt, imieniny, Boże Narodzenie i wakacje. Potem okazywało się, że tylko po to, aby wystrzelić ze zdwojoną siłą. Na wakacje pojedziemy osobno, osobno z mamą i osobno z nim, ale od tego nam się nie podwoją. Inicjatywę przejmował zawsze ojciec, mama odgrywała rolę nieszczęśliwej żony.
Uciekałem na Kusocińskiego, gdzie życie rodzinne pozbawione było rytuałów, ale zawsze kwitło i nie więdło od mojej obecności. Nikt nie krzyczał histerycznie, nie rozbijał talerzy, płytkich i głębokich, nie rzucał kryształową popielniczką, jej przerwany lot. Drzwi zamykały się miękko, bez zatrzaskiwania, bez szarpania za klamkę i bez zgrzytu zamka. Nikt się nie pakował regularnie, wrzucając do walizki co popadnie, i nie wzywał taksówki, dokąd kurs, w nieznane.
Tata potrafił zniknąć na trzy dni, na tydzień, modliłem się, żeby coś go zatrzymało dłużej. Ale nie, wracał po przerwie punktualnie, z niepodważalną podkładką: sympozjum albo kongres, raz wrócił w mundurze, byłem w wojsku, cztery gwiazdki, jestem teraz waszym kapitanem. Mundur został już w szafie, przymierzaliśmy go z bratem, gdyby skrócić rękawy, można by iść na wojnę. Mama znikała co najwyżej na noc, jeśli awantura zaczęła się wieczorem. Wzywała taksówkę, czasem i dwa razy, bo ojcu udało się odwołać pierwszą. Wiedzieliśmy, że jedzie do przychodni, prześpi się na niewygodnej kozetce pacjentów. Wracała jak gdyby nigdy nic o czwartej, o piątej czekały na nią wiecznie chore dzieci.
Dom był podzielony na dół i górę, niby równo a niesprawiedliwie. Nasze życie koncentrowało się na dole. W czterech dużych pokojach, kuchni, przedpokoju. Tutaj mogliśmy używać do woli, nawet gabinet nie był zabroniony. Opanowaliśmy neurologiczne młotki ojca i skomplikowaną wagę dla niemowląt. Przebrani w białe fartuchy badaliśmy się nawzajem, z braku siostry zostawała męska anatomia. Babcia Zofia i gosposia pozwalały nam na wszystko. Dziwne, ale nie mieliśmy własnego pokoju. Biegaliśmy między gabinetem, środkowym, sypialnią i stołowym, nigdzie dłużej nie zagrzawszy miejsca. Nasze zabawki poniewierały się po kątach, kolejka piko jeździła jak szalona, na chwilę znikając w tunelu pod krzesłami i wynurzając się znów w przedpokoju. Uwielbialiśmy sprzątanie, sprzątało się bez przerwy. Gosposia pożyczała nam froterkę, ciężką żeliwną szczotę na ruchomym kiju. Wsiadałem na nią i starałem się utrzymać, a brat jeździł, zarzucając na zakrętach. Dębowy parkiet lśnił i pachniał, odbijając posłusznie każdy ruch i skręt.
Góra była dla nas prawie niedostępna, to był osobny tajemniczy dom. Chodziliśmy tam do babki na francuski, jak na wyprawę do innego kraju. Siedziała w czarnych koronkowych sukniach pośród pożółkłych roczników „Le Monde” i „Figaro”. Stosy starych książek na podłodze tworzyły labirynt, przez który żadna froterka by nie przejechała. Nie musiała, babkę interesował przecież tylko kurz. Rzadko schodziła do ogrodu, nigdy poza furtkę. Nie chciała wiedzieć, w jakim kraju mieszka, ani tym bardziej w jakim mieście, marnym. Kiedyś dała nam kieszonkowe, to były stare franki. Nawet jej gramatyka była staroświecka. Najważniejszy był subjonctif koniecznie imparfait. Nie dość że przeszły, to jeszcze zawieszał rzeczywistość. Praesens interesował ją tylko do posiłków. Jadła szybko, popijając czerwonym winem, z którym dzieliła upodobanie do długiego trwania. Nie wiadomo, skąd miała zapas wina. Chyba po nie schodziła do piwnicy, długiej ciemnej piwnicy pod schodami, jedynej zamykanej na solidną kłódkę.
Dziadek był jej odwrotnością, teraźniejszy, rzutki, świetnie wiedział, w jakim kraju żyje. Prowadził rozległe interesy, mocno zagmatwane. Kupował i sprzedawał, pośredniczył w handlu. Zapamiętałem celofan i ortalion, oba szeleszczące. Celofan sprzedawał do kwiaciarni, enklawy wolnego handlu. Ortalion rozchodził się na pniu, nie wiadomo, jak dziś może istnieć życie bez ortalionu. Wszystkie interesy załatwiał przed południem, gdy rodzice znikali do pracy. Dla lekarzy handel był czymś wstydliwym, nigdy nie zgodziliby się na wizyty kontrahentów, którzy codziennie zjawiali się przy furtce, udając pacjentów. Nie mieliśmy samochodu, czasem, ale rzadko pojawiała się taksówka, nigdy bagażówka. Raz przyjechała czarna elegancka dorożka, z kolcami na tylnej ośce, żeby się nie wozić. Dziadek sam nosił rulony, ciężkie i twarde, dźwigał je szybko na górę, gdzie znikały w przechowalni, błyszczące, ale nieprzezroczyste.
W przerwach między transakcjami dziadek doglądał domu. Naprawiał cieknące krany, dobierając uszczelki z wielkiej kolekcji w drewnianym pudle, zdolnej powstrzymać potop, gdyby je rozłożyć. Uszczelniał też dach z papy, która najpierw się rozsychała, a potem przeciekała, a naprawy wystarczały jej na pół sezonu. Dziadek rozgrzewał lepik w wielkiej metalowej beczce daleko od domu, bo kiedyś beczka mu się zapaliła. Potem jeszcze gorący nabierał do wiadra i przez strych wydostawał się na dach, przywiązywał sznurem do komina i chodził wzdłuż rynny, balansując na krawędzi, wysoka gibka postać, zawsze w furażerce, bardziej pasująca do wieżowca.
Zajmował się też ogrodem, pozazdrościwszy Amskiemu. Dzięki niemu owocowały morele i renklody. Na wiosnę pożyczał od pszczelarza ul z posłusznym rojem, ustawiał go pod drzewami, zabraniał się nam zbliżać. Sam przebierał się w biały kombinezon, na głowę wkładał siatkę i wypędzał pszczoły z ula dymem, który jeszcze długo unosił się w ogrodzie. Dawne dymy, zastygłe w przepowiednię, której do dziś nikt jeszcze nie odczytał. Dziadek wciąż się przebierał, do różnych prac miał różne fachowe stroje, jeśli coś nie zostało zrobione, znaczy, że nie miał kostiumu. Trzymał je wszystkie w szafie na strychu, pachnącej naftaliną, z której po otwarciu sypały się martwe mole. Zastanawiam się, gdzie podziały się jego pracowite ubrania, można by w nich niejednego jeszcze dokonać. Przeszły na emeryturę? Czysty, bez śladów smaru, kombinezon ślusarza. Zamki musiały się zamykać bez gadania. Rozkręcał je regularnie i smarował. Do dziś czuję podwójny opór klamki drzwi wejściowych. Była wielka, z wygodną dźwignią, jak w drzwiach do kościoła. Ciężka furtka lubiła się opuszczać i szorować o słupek, od góry wyślizgany jak marmur. Co jakiś czas podkładaliśmy podkładki, już wyższe niż zawiasy.
Kominy wymagały czyszczenia, był strój kominiarza, odwieszany w brezentowym pokrowcu, żeby sadza się nie rozprzestrzeniła. Kominiarz ze spółdzielni, przychodził co kwartał, dostawał swoją dolę, ale tylko po to, aby podbić książeczkę przeglądów, potrzebną w ubezpieczalni. Dziadek wierzył własnym narzędziom, i miał własny sznur z kulą i rozgwiazdą z drutu.
Biała cegła, z której zbudowany był wysoki taras, okalający go murek i schody, lubiła się po zimie kruszyć, naruszana przez zamarzającą wodę. Dziadek miał strój murarza, ubrudzony wapnem w newralgicznych miejscach, jak należy. Przed robotą murarską wyciągał spod tarasu koryto, drewniane, ale na spoinach szczelnie zamurowane. Wolno nam było wozić piasek taczką, z zarośniętej sterty na końcu ogrodu, na czas mieszania mieliśmy się odsuwać, wapno strzelało na nas ostrzegawczo.
Był jeszcze jeden powód, dla którego góra trwała dla nas całkiem niedostępna. Smulski. Pan Smulski, wróg i intruz, przysłany tu przez kwaterunek. Nie wolno było z nim rozmawiać. Choć on nas ciągle zagadywał. – Udaje przyjaznego – ostrzegali rodzice. Mamy puszczać mimo uszu, cokolwiek powie. Dzień dobry, tyle wolno odpowiadać. Mówiliśmy: dzień dobry, uciekając do ogrodu, dokąd jemu nie wolno było się zapuszczać, wedle umowy, ogród nie liczył się do nadmetrażu. Czasem jednak zatrzymywał się pod świerkiem i lustrował grządkę, pewnie donosił na lubczyk do kwaterunku.
Istniał tylko jeden sposób, aby pozbyć się Smulskiego – znaleźć mu mieszkanie i wyposażyć na drogę. Ociągał się i wydziwiał, pakował, rozpakowywał, podbijał stawkę, groził, że się rozmnoży, płodny domownik. W końcu się udało, kosztowało majątek. Potem, w ciągu jednej nocy należało zmniejszyć powierzchnię domu, bo nazajutrz mógł pojawić się nowy intruz z kwaterunku. Jeden pokój na górze zamieniono na strych. Przyszli czarni nocni robotnicy, zerwali parkiet i zamurowali okno. Z prawdziwego strychu przenieśli stół stolarski, żeby wszystko wyglądało wiarygodniej. W jednym pokoju dziadków obniżyli sufit, aby pokój był niemieszkalny. Babce, zawsze pochylonej nad czymś drukowanym, i tak było wszystko jedno, nie dostrzegła zmiany. Dla niej nie zmieniało się nic od przed wojny. Studiowała stare gazety i ubierała się do pogody z trzydziestego siódmego. Wyłączała lodówkę, bo będzie burza i może ją rozwalić, a lodowiec przetrwa przecież tę godzinę, dwadzieścia minut od ostatniego grzmotu, skoro przetrwał pół wieku i dłużej.
Przed wojną babka pracowała w wytwórni masek gazowych, maski gazowe poprzedzają wojnę. Eksportowano je głównie do Rumunii, nikt w mieście nie znał rumuńskiego i dokumentację tłumaczono na francuski, bo Ypres zobowiązuje. Co jakiś czas wkładała starą garsonkę i szła do pracy, niepomna, że gaz się rozwiał, zrobiwszy swoje. Raz nawet udało jej się wedrzeć do zakładów Waltera, z dyrekcji zadzwonili po ojca. Kiedy po nią przyjechał, rozmawiała z dyrektorem. – Straszne z tym Codreanu – mówiła.
Do szkoły przychodziłem dobrze przed czasem, nadrabiałem cudze spóźnienia. Mieliśmy często na jedenastą, bo uczniów jest za dużo i trzeba uczyć na zmiany. W tornistrze miałem lekcje starannie odrobione, zeszyty w kratkę i w linie. Siadałem na wysokich schodach opasujących cały budynek, wtedy społeczeństwo było zdrowe, bez niepełnosprawnych i windy. Wychodziła woźna, nasz gruby postrach, i mierzyła mnie krytycznym wzrokiem: biedaczek, znów pomylił godziny. Nie wiedziała, że u nas to rodzinne, w dzieciństwie mylisz godziny, a na starość epoki. Ale ja tym razem niczego nie pomyliłem, moje słupki były jak algorytm. Wiedziałem, że jeśli siądę pod filarem z lewej, zobaczę ją, jak idzie od Zbrowskiego. W jakiej będzie sukience, wciąż tęskniłem do tej granatowej w grochy, od której kiedyś eksplodował widok. Ale mody się zmieniają, teraz nosiła najczęściej coś wzorzystego, kwiaty albo romby układały jej się na udzie, wyprzedzając lekcje botaniki i geometrii. I studia anatomii. Wiedziałem to pierwszy, bo nie raz szedłem z nią do krawcowej, daleko na Glinicach. Szliśmy tam po szkole, przez przejazd lubelski, wtedy nie było wiaduktu, i wkrótce też go nie będzie, bo się zawali, a potem długą półwiejską ulicą Średnią, gdzie znikaliśmy światu z oczu. Krawcowa mieszkała w małym drewnianym domku pomalowanym na zielono, tak że ledwie wystawał z dzikiego wina. Już z daleka słychać było stukot maszyny, nieznanej marki, bo nigdy nie wszedłem do środka. Tam się przecież rozbierała do przymiarki, nie dla moich oczu. Czekałem więc na schodkach, oparty o poręcz; liczyłem słoje w drewnie. Układały się w dziwną strzałkę, wtedy jeszcze wszystko zmierzało do celu. Wychodziła w nowej sukience, stawała na podeście jak modelka, prawa noga lekko ugięta i skręcona w lewo. – I jak – pytała niepewnie. – Może być? – Mogło, mogło być, mój Boże. – Wszystko jedno, wracamy – rzucała komendę, nie doczekawszy się odpowiedzi.
Teraz jednak czekałem pod szkołą, oparty o filar, w betonie też odbijały się słoje od szalunku, ale wektor był już zagadką bez strzałki. Powoli schodzili się koledzy, przerzucając się odzywkami z wczorajszego filmu. Nic nie rozumiałem, nie miałem przecież telewizora. – A widziałeś, jak mu przyłożył? – nie wiedziałem kto komu, w głowę czy do rany, było mi wszystko jedno. Niby obojętnie patrzyłem w stronę Zbrowskiego, wypatrywałem, przesuwałem się o pół metra, bo zasłaniali widok. Ktoś przyniósł karbid w puszce i pytał, czy pójdziemy zalać go po szkole. Ktoś musiał szybko odpisać zadanie, bo nie zdążył w domu przed filmem. Wyjmowałem zeszyt i dawałem, bez entuzjazmu, bo przecież ją oszukuję. Dziewczyny rozciągały na podeście białą gumę od majtek, skacząc przez nią i też błyskając bielizną, która wcale nie opadała. Nie podglądałem, zajęty ważniejszą perspektywą.
W końcu ją dostrzegałem, w dali za ogrodzeniem, szła sama, tak jak chciałem, nie lubiłem, kiedy ktoś jej towarzyszył, zajmował moje miejsce. W lewej ręce miała skórzaną torebkę, zawsze chciałem tam zajrzeć, otworzyć puderniczkę albo dotknąć szminki. W prawej, ugiętej w łokciu niosła spory bukiet, trochę jak niemowlę, czyżby ktoś mnie uprzedził, poczułem cierń zazdrości.
Wreszcie zaczynały się lekcje, sala była od południa, jak wszystkie poza dwiema przy szczytowych ścianach, i słońce wpadało bezlitośnie przez łyse okna, zaklejone tylko tu i ówdzie naszymi rysunkami, na których zresztą słońce stanowiło motyw obowiązkowy, okrągłe, półokrągłe, ćwierć okrągłe w górnym prawym rogu, tylko pomnażało światło w systemie najwyraźniej niekopernikańskim. Wcale nie wyrywałem się do odpowiedzi, przed całą klasą nie będę obnażał uczuć. W każdym rozwiązaniu potrafiłem zawrzeć ich cały ładunek, w dacie, wyniku odejmowania, nic im nie ujmując, i w rosyjskich słówkach, które wkrótce miały na nas spłynąć, większość wypluwała je z niechęcią, jak paproch, ja nie, ja chłonąłem je jak kroplówkę.
Lubiła chodzić po klasie, śledziło ją dwadzieścia sześć par oczu, w tym moje, czujne i skupione, choć na razie bez dioptrii – a potem siadać na pustym blacie, chyba po to niezamieszkałym, pierwszym w środkowym rzędzie, opierała na siedzeniu stopy w skąpych pantofelkach (znów dwa paski ułożone w krzyżyk na drogę), rzecz nie do pomyślenia dla nas, obutych w nieforemne i przetarte kapcie, za kilka lat zastąpią je juniorki dla nowych platfusów.
Wyraźnie, oddzielając słowa i litery – sześćset, nie szejset, matołku – dyktowała dyktando. Kreskowałem u z zapałem, wysyłałem jej liściki pełne westchnień i zwierzeń, intymna ortografia kochanka. Kiedy z rzadka się myliłem, tym lepiej, dostawałem pocztą zwrotną potwierdzenie podkreślone na czerwono z wykrzyknikiem! Albo znakiem zapytania, jak połówka serca. Z niechęcią przyjmowałem dzwonek na przerwę, przeszywający niczym alarm, gdybym mógł, puściłbym go mimo uszu, niech mnie zbombardują. Wszyscy wybiegali, przepychając się w przejściu, porywali mnie, cóż było robić, wybiegałem z nimi, przepychałem się, łokcie pracowały, kuksańce rezygnacji.
Któregoś razu staliśmy na podwórku, grając w kapsle, tor wykreślony kredą na betonie, kręty jak w Monako, właśnie kucnąłem, aby pstryknąć mój bolid, na dobrym trzecim miejscu, z szansą na zwycięstwo, kiedy podszedł Cholesta z siódmej D i spytał, czy ją już też pstrykałem. Był wyższy ode mnie, silniejszy, skoczny, wysportowany, grał w szkolnej drużynie na bramce i się zasłużył obroną niejednego karnego, ale teraz najwyraźniej nie spodziewał się takiej reakcji, takiego napastnika. Skoczyłem na równe nogi, celując głową w podbródek i chyba celnie trafiłem, bo przyciął sobie język – jak bluźnisz, to go stracisz – opluwając mnie krwią i śliną. Cofając się, zaczepił o krawężnik, runąłem za nim, bijąc na oślep z wściekłością, która podwaja siły. Doprawiłem jeszcze łokciem, kuksańcem sprawiedliwości. Jakiś czas utrzymywałem przewagę, młóciłem go po twarzy, z kłykciów płynęła mi krew, nie czułem, moja czy jego, w każdym razie słusznie przelana, chętnie zaraziłbym go żółtaczką i malarią, a najchętniej kiłą, gdybym tylko miał je w jakichś zakamarkach. Potem jednak ochłonął, przewrócił się na brzuch i strącił mnie z siebie, teraz ja upadłem, on siedział na mnie, pierwszy cios rozciął mi wargę, poczułem w ustach dziwną słodycz, bo słodko jest umrzeć za nią.
Ocaliła mnie woźna, wezwana przez dziewczyny, jej wielki brzuch natarł na nas z impetem, wcale nie miękki, twardy, rozdzielił nas jak sędzia w ringu, taki koniec walki, nikt jednak nie podniósł ręki, remis albo obaj byliśmy przegrani. Higienistka opatrzyła mi wargę, teraz bardziej piekła, ale przestała krwawić. Wróciłem dobrze po przerwie, z opuchlizną, pierwszy raz spóźniony. – Co ci się stało? – spytała najnaturalniej, niewinnie, nie wiedząc, dla kogo ryzykuję życiem. – Nic, potknąłem się, upadłem – bez mrugnięcia skłamałem, moralnie podniesiony.
Rodzice znów się rozwodzili, rozwodzili się cyklicznie, odkąd pamiętam, w każdym razie przez całą podstawówkę, tak, ośmioletnią, objęła ich reforma. Wiem, będę się powtarzał, bo rozwód raz po raz powracał, z nową siłą, trwalszy od małżeństwa, też sakramentalny. Nocą trzaskały drzwi od sypialni, nie będą spali z wrogiem. Rano siadali do śniadania w ciemnych okularach jak piosenkarze rockowi, choć wtedy nie używało się tego słowa, ani ciemnych okularów w zamkniętych pomieszczeniach, chyba że niewidomi. Śpiewali, milcząc, swój poranny refren. Ojciec wstawał i obchodził stół dokoła, aby nie poprosić matki o kapary. Do wszystkiego dodawał kaparów, nawet jeśli były to tylko owoce nasturcji, udawał, że nie wie. Siedzieliśmy przy wielkim okrągłym stole w pokoju jadalnym, nakrytym białym obrusem, gosposia już od siódmej nakrywała go bogato jak dla gości w hotelu, również sobie obcych. Na kredensie pod ścianą stał opiekacz, nieautomatyczny, tak że co chwilę któreś z nich zapominało o grzankach i znad opiekacza unosił się czarny dym, zapowiedź wojny, która przecież już trwała (– Chce nas puścić z dymem – mówili jedno o drugim w trzeciej osobie.)
Rozmowa, jeśli się zawiązywała, to poprzez nas, mnie i brata, prowadziliśmy mediację między stronami. – Jakie masz dzisiaj lekcje? – pytał ojciec. Mogłem odpowiedzieć cokolwiek, bo przecież nie wiedział, do której klasy chodzę, gdybym powiedział, że mam colloquium z astronomii, tylko kiwnąłby głową i powołał się na Keplera.
Najbardziej raniła mnie jego niechęć do rosyjskiego, odbierałem to jak afront w nią wymierzony. Chełpił się nieznajomością alfabetu. – Bukwy – prychał z ostentacją, wydymając kpiąco wargi w nagłosie. Francuski, to jest język, pełen eleganckich akcentów – tutaj rzucał jakąś odpowiednią maksymę, słownik cytatów Roberta zawsze miał pod ręką i wkuwał go przed zaśnięciem. Jeśli jednak biali Rosjanie mogli rozmawiać po francusku, to czy ja, ćwierć-Francuz, z rumieńcem wstydu, nie mógłbym zacytować Puszkina? A czy bistro nie pochodzi z rosyjskiego? I czy francuski nie skompromitował się wystarczająco przez paryżan pielgrzymujących prosto do Stalina, hommage i éloge na przemian, o tym mnie nie uprzedził, syn babki, za przeproszeniem.
Zamiast tego pobiegł do kuratorium i zażądał dla mnie stopnia z francuskiego, rzeczywiście na świadectwie była rubryka: przedmioty dodatkowe, nigdy niewypełniana. Po wielu awanturach, pismach i zażaleniach, korespondencji z ministrem szkolnictwa albo kto wie, kultury, przysłali do szkoły egzaminatora. Starszy pan w wytartym garniturze, o słowiańskich rysach, uśmiechnął się przepraszająco i wyjął z teczki – co? – rosyjski podręcznik z antologią tekstów cudzoziemskich. – Przeczytasz? – Czy przeczytam, ach tak, z łatwością, i z grasejowaniem. Mówiłem lepiej od niego, i bez akcentu, więc zacząłem się jąkać, żeby nie czuł się całkiem bezrobotny. Jąkanie jest uprzejme i wcale nie wymaga kamieni. – Bardzo dobry – ojciec jakoś to przełknął, lustrując moje świadectwo, niech będzie, skoro nie mają nawet celujących.
– A co z tym śpiewem? – wtrąciła z głupia franta matka w pół kęsa. – Pani skarży się, że coś nie chcesz śpiewać. – Trafiła kulą w płot, a po niej mogłem się przynajmniej spodziewać, że wie, gdzie leży moja szkoła i czy jest podstawowa. Ja nie chciałem śpiewać? Przecież biegłem do szkoły i pieśń rozpierała mi gardło jak pionierowi. Przecież piałem te deum na najwyższej nucie, hymn istnienia, godzinki, każda po trzy kwadranse, dla niej, dla Marii, walce i kontredanse, tańczyłem i śpiewałem.
Niech się lepiej zajmą moim bratem. Jego można by zapytać o wiele. Starczyłoby na negocjacje w Poczdamie i Jałcie i jeszcze zostało trochę dla Izraela. Nie dość, że w podstawówce o cztery klasy niżej ponosiłem spóźnioną winę za jego sprawki, bo zbrodnia przeciw nauczycielom się nigdy nie przedawnia, proszę, idziesz w ślady brata – tropili tropiciele, to teraz jeszcze przecierał mi szlak w liceum, zanim tam trafię, już na gotowe. Na chemii wysadził dwie ławki, przyjechała milicja, inspektor behape i kurator, dzisiaj wsadziliby go za terroryzm, może z całą rodziną, już babka pracowała przecież w zbrojeniówce. Jakoś się wybronił, źle obliczył składniki, mole, gramaturę, nauczyciel schował przed komisją strzępy opakowania od nawozów sztucznych z nieodległych Puław. Jeśli dosypałbyś więcej, chemiku młody, wysadziłbyś liceum i wszystkich położył trupem, ciała uczniowskie i pedagogiczne. Ciało znaczy zresztą „trup” po polsku, dodał polonista, który nie rozstawał się ze słownikiem.
Po wuefie zakradł się do sali gimnastycznej na przerwie i odkręcił wszystkie śruby mocujące drabinki do ściany u góry, zaraz potem gimnastyczki miały jakiś pokaz i kiedy robiły rozgrzewkę, rozciągając mięśnie na drabinkach, waliły się na parkiet jedna po drugiej i wszyscy myśleli, że to nowy układ choreograficzny, tylko czemu te dolne kołki wyrywają się z hukiem ze ściany. Zamiast pozbyć się śrubokręta, trzymał go w worku w szatni, więc szybko znaleziono winowajcę, nie wiem, po co wysyłano opiłki do analizy, ja mogłem potwierdzić dowód ciężki jak blok żelaza.
Kiedy znów jechali na zajęcia na pływalni, liceum szło z duchem czasu i uczyło pływać, kupił gdzieś żywe karpie ocalałe z wigilii i wpuścił je do basenu. Niestety, długo nie przeżyły w chlorze, wypływały na powierzchnię stylem grzbietowym, odwracając biały brzuch do góry na znak kapitulacji. Sanepid kazał opróżnić basen, choć wszyscy jedli przecież karpie zdechłe w wannie i musieli być już odporni. Do domu przyszedł rachunek za wodę, słony, jakby kąpać się w szampanie przez miesiąc. Skonfiskowali mu kieszonkowe na długo i musiałem się z nim dzielić swoim.
Na dwa lata przed swoją maturą, przeciwnik egzaminów, Illich byłby dumny, z pomocą syna kuratora wykradł tematy wypracowań z polskiego, a ponieważ nie odważyli się ich sprzedać, nie wierząc w zmowę milczenia, rozwiesił je we wszystkich toaletach i szatniach w przeddzień egzaminu i matury musieli odwołać – pozytywista, romantyk, prekursor internetu? Nikt się tego nie dowie, bo tym razem sprawców, trudno, nie wykryto, kurator pił za dużo z prokuratorem. Tak czy siak bratu wszystko uchodziło. Ja natomiast musiałem się tłumaczyć z każdego niewinnego szczegółu, rozciętej wargi, kwiatków wyciętych na grządce, jeśli nie udało mi się dość zręcznie zamaskować łysiny, braku apetytu przy obiedzie (bo akurat zjadłem u niej naleśniki). Nawet ze śpiewu, choć rozbrzmiewał we mnie, tyle że niepodległy ruchom dyrygenta.
Kończyliśmy śniadanie w milczeniu, jakbyśmy jedli karpie, przy których się nie mówi według etykiety i sanepidu. Brat wychodził pierwszy, bo miał na ósmą, nawet jeśli często wagarował, też musiał pilnować godziny, wagary rozpoczyna się punktualnie, a szybkim krokiem droga do liceum – całą Żeromskiego – zabierała prawie trzydzieści minut. Potem wyruszali rodzice, pod dom podjeżdżały dwie taksówki, z postoju przy placu Konstytucji, Wałowej, dworcu albo Żwirki i Wigury, do jednej żadną miarą by się nie zmieścili, nawet do bagażówki, raz spróbowali i ojciec wysiadł w biegu jeszcze na Batorego, taksówkarz hamował i pomstował, ale jemu nic się nie stało, zniknął szybko za rogiem, energicznie machając lekarskim neseserem, który dawał mu immunitet. Ja pomagałem gosposi sprzątać ze stołu, bo rzadko miałem na ósmą, a do szkoły ile, parę minut, paręset metrów, półtorej ulicy, z czego pół z górki – i pęd do nauki.
Po bójce z Cholestą na jakiś czas miałem spokój z głupimi pstryknięciami kolegów, coś szeptali po kątach, ale nikt nie odważył się wystąpić otwarcie przed większą publicznością. Raczej spotykały mnie gesty przyjacielskie i gdybym wtedy poległ, na pewno miałbym ciągle świeże kwiaty na grobie. Kiedy dwóch najlepszych piłkarzy wybierało składy, szybko znajdowałem miejsce w drużynie, chociaż gole wbijałem już nie tak często i bez należytego zapału, ale zawsze mogłem znokautować bramkarza. Męczyło mnie co innego: nauczyciel prac ręcznych zagiął na mnie parol. Nazywał się Stonka i był równie szkodliwy, nie chce mi się pamiętać imienia. No dobrze, Adam, z jego żebra nic się już chyba nie zrodzi. W szkole tytułowali go inżynierem, ale nie wiadomo, czy skończył zawodówkę i studium niezbyt pedagogiczne. To był wstrętny przystojniak w bistorowych garniturkach i nylonowych koszulach, które nie wymagają prasowania, a przeprać je można co parę dni w umywalce, bo się wcale nie brudzą, w butach w szpic nigdy nie pastowanych, bo lakier świeci sam z siebie, nawet nocą i w cieniu. Zalecał się do niej ostentacyjnie, przy pełnych trybunach, całkiem bez rezultatu, końskie zaloty prostaka, nie ogier, raczej wałach.
Na okres miałem niedostateczny, jako jedyny w szkole, może jedyny w mieście: miałem dwie lewe ręce, wybryk anatomii. Całe moje rękodzieło było lewe i niewydarzone. Karmnik zrobiłem wbrew zaleceniom z plastikowego kubła z pokrywą i dziurami na dole, bo w „Świecie Młodych” przeczytałem, że tak jest lepiej, w domku ptaki srają sobie na pożywienie. Dostałem pałę, nie obroniłby mnie nawet profesor ornitologii. Zawiesiłem wiadro pełne słonecznika na bzie przed oknem w kuchni i namawiałem dzwońce i jery, aby wydłubały mu oczy, miałem to już niemal ustalone z grubodziobem.
Kiedy znów w następnym miesiącu przeszliśmy od drewna do plastiku i robiliśmy uniwersalny wkrętak – wkrętak, nie śrubokręt! – elektrotechniczny, z rączką z polistyrenu, który trzeba było sobie jakoś zorganizować, ja użyłem rączki z drewna od starego dłuta, znalezionego na strychu. Drewno też jest dobrym izolatorem, upierałem się naukowo, przecież je oszlifowałem od nowa i co więcej, do pracy dołączyłem gumowe rękawice, dla większej ostrożności użytkownika. Niedostateczny. Nie rozpoznaje właściwości materiału, karmnik z drewnianej sklejki i listewek zastępuje plastikiem, a zamiast polistyrenu stosuje niedopuszczalną mieszankę drewna i gumy.
Dobrze rozpoznałem mieszankę absztyfikanta, będzie mścił się na nieletnim, pedofil. Co gorsza, Stonka był sekretarzem peope w szkole i właściwie powinien mieć władzę nad kierownikiem, wtedy nie było dyrektora, był kierownik. Na szczęście on, najpewniej też partyjny, ale biernie, funkcyjnie, obligatoryjnie, nie dawał sobą sterować, był starszym surowym mężczyzną o tubalnym głosie, którym budził posłuch. Kulał na prawą nogę, jedni mówili, że w partyzantce postrzelili go Niemcy – do szkoły wciąż zapraszano partyzantów, na ogół zabliźnionych – drudzy podejrzewali, że to raczej Heine z Mediną.
Byłem dobrym uczniem, piątkowym, i kierownik – nikt nie będzie mu psuł statystyk, i tak miał dość drugorocznych z patologicznych rodzin, my nie byliśmy rodziną patologiczną, rozwód to jest prawidłowa morfologia, norma, a babka też miała już prawo do alzheimera – musiał szybko znaleźć jakieś rozwiązanie, które pogodziłoby zwaśnionych kochanków. Dostanę warunkową promocję i pracę wakacyjną, zrobię solidną skrzynkę na owoce, będzie jak znalazł jesienią na późne jabłka, mieliśmy takie w ogrodzie, tylko żadnych nowatorskich rozwiązań, kąty proste, deski i gwoździe, czterdzieści na sześćdziesiąt centymetrów i dno wzmocnione przy ściankach. A do tego jeszcze budkę lęgową dla ptaków, skoro nie umiałem ich wykarmić, to niech mnie wychowują, z daszkiem pod kątem trzydziestu stopni, z otwieranym przodem, żeby usunąć brudy po sezonie, zasuszone pisklęta i pasożyty, i z okuciem wokół wejścia, któremu nie da rady dzieciobójca dzięcioł.
O wakacjach myślałem zawsze z niepokojem, jak znieść dwumiesięczną rozłąkę, co za męka. Pisałem do niej długie listy, co robię a co chciałbym robić, jaka jest pogoda, i czemu zesłali nas znów do Juraty z ciotką, dalej już nie można, i czy mierzeja nie rozmyje się do końca od takiej wylewności? Biegłem na pocztę, szukałem ładnych znaczków, z kwiatami albo może ptakami, taka orzechówka lepiej niż ktokolwiek wyraża tęsknotę, a wilga, która odlatuje już w sierpniu, zapowiada coraz bliższy powrót. Jak na złość, były tylko dzieje oręża, więc posyłałem jej próbkę śliny na odwrocie czołgu.
Teraz znów zbliżały się wakacje, był sześćdziesiąty dziewiąty, schyłkowy Gomułka, ciotka zachorowała na żółtaczkę, nie mogła nas zabrać, a rozwód rodziców wkraczał w intensywną fazę i żadne nie mogło sobie pozwolić na wyjazd, bo rozwód polega przecież na współobecności, nie rozwiedziesz się zdalnie. Chłopców trzeba jednak gdzieś wysłać, nie mogą zostać w mieście, co by powiedziała opinia, wakacje były obowiązkowe i dwumiesięczne, inaczej trzeba by nas gdzieś schować. Dla brata szybko znaleźli jakiś obóz żeglarski, skąd jednak zaraz uciekł, bo pobił się ze sternikiem. Dla mnie – dar niebios, grom z jasnego – nie znaleźli nic poza koloniami w Garbatce, gdzie opiekunką miała być ona, o czym dowiedzieli się po czasie i głupio byłoby się teraz wycofywać, zresztą co tam, podlegałem opiece przez dziesięć miesięcy, jakoś zniosą i jedenasty, lipiec, zwłaszcza, że tego nie zobaczą i nie będą musieli prześwietlać moich kłamstw coraz mniej wiarygodnych, gdzie byłeś po szkole, w kinie, trzeci raz na tym filmie, którego już nie grają, po raz trzeci kula minęła go o włos, za czwartym razem trafi.
Kłamstwa były jednak dla obu stron wygodne, ja wymyślałem coraz bardziej karkołomne powody nieobecności w domu, trenując wyobraźnię, a oni mogli swobodnie oddawać się swoim awanturom bez wyrzutów sumienia, że krzywdzą dzieci. Tylko nocą ktoś krzyknie, ale nocą śpimy, może to jakieś zwierzę, a może tylko nam się przyśniło.
Ostatnie noce przed wyjazdem były jednak białe, nie mogłem zasnąć z radosnego podniecenia. Już w końcu czerwca wyciągnąłem z pawlacza mój górski plecak, teraz będzie służył na nizinach – zielony brezent, ciemne plamy potu w miejscach, gdzie opierał się na lędźwiach – i pokój wypełniła ostra woń naftaliny, która wcale nie oznacza lamusa, przeciwnie, jest nową obietnicą. Pakowałem go tam i z powrotem, najpierw składając wszystko w kostkę, źle, to nie walizka, potem lepiej, rolując, tak że wałki wypełniały wszystkie puste miejsca i podłużne kieszenie na bokach. Zarzucałem na plecy, uniosę to bez trudu, słodki ciężar, w drogę, poszedłbym dookoła świata, ale miałem bliżej. Menażki, kocher? – chyba niepotrzebne, bo czekają nas wyszczerbione talerze ze szlaczkiem, kuchnia z garami dla głodomora i stoły z ceratą w kwiatki w zwykłej stołówce w szkole.
Ostatniej nocy nie zmrużyłem oka, z sypialni rodziców dochodziła tylko cisza, niewróżąca niczego dobrego, a co jeśli w nagłej zgodzie zafundują mi rodzinne wakacje nad morzem, last minute pogodzonych? W ogrodzie nawoływał puszczyk, wcale nie złowrogo, o świcie poprawiony przez kosy, mieszkaliśmy niby w centrum, ale zaraz dalej zaczynała się Leśniczówka, kawałek za nią łąki i uprawne pola, wtedy jeszcze nikt nie wpadł na pomysł, że można nam postawić jedenastopiętrowy blok w ogrodzie, litując się na gruszą, która odtąd będzie należała do spółdzielni mieszkaniowej.
Wyjechaliśmy o ósmej spod szkoły, nikt mnie nie odprowadzał, na szczęście, jestem samodzielny. W naszej grupie znaleźli się też Marcin i Rafał, dwóch dobrych kolegów z klasy, nie miałem najlepszych, ale kilku dobrych, którzy akceptowali moją odmienność i nie prowokowali głupimi uwagami. Siedliśmy całkiem z tyłu, żeby zlustrować resztę, niektórych znaliśmy z widzenia ze szkoły, inni byli nowi, młodsi, to dobrze, zanosi się, że będziemy przewodzić, nie będą podskakiwać.
Szła przez środek autobusu, ubrana w letnią sukienkę bez rękawów, na ramionach piegi już się pojawiły jakiś czas temu, i liczyła głowy, dotknęła mojej, zanim się odwróciła i poszła z powrotem, jeszcze raz licząc. Zgadzało się, co do łebka, mogliśmy ruszać. Na chodniku stali troskliwi rodzice i machali, trochę na wyrost, bo przecież nie odjeżdżaliśmy daleko, trzy kwadranse drogi, wtedy nie było jeszcze obwodnicy, diesel wypuścił kłąb czarnego dymu, tylko proszę, żadnych antycypacji pogrzebu, skręcił w dół Zbrowskiego, potem Struga, Rajec Poduchowny, dokąd jeszcze dojeżdżałem rowerem.
Zakwaterowali nas w szkole, jakby inaczej, do złudzenia podobnej, tylko nie miała schodów od frontu, wchodziło się od razu do wielkiego hallu, ale poza tym pracownie się zgadzały, geograficzna z mapą świata w trzech kolorach, zielonym, las i niziny, żółtoczerwonym, raczej Himalaje niż Tatry, które się nie liczyły, i niebieskim, oceany i niewielka kropla Bałtyku; biologiczna, ten sam wypchany myszołów, nadgryziony przez mole, i żaba w formalinie, której nie wypił jeszcze alkoholik, wyłupiaste oczy spoglądają za siebie, ku pierwszej klasie.
W salach zamiast ławek stały pościelone łóżka, nieco szpitalne, patrzyłem na nie nieufnie, nie chciałem być hospitalizowany. W łazience przy sali gimnastycznej o dziwo działał prysznic, inaczej niż u nas, gdzie sterczał zasuszony, podobny do zwiędłego pustego słonecznika. A na pierwszym piętrze od strony boiska czekała wielka zmiana: balkon na całej długości fasady, na który można będzie się wymykać i podglądać koleżanki z żeńskiej sali. Podglądać albo odwiedzać.
Rytm kolonii, jak zawsze, wyznaczały posiłki, śniadanie skromniejsze niż w domu, ale bardziej rozmowne, gwarne, biały twaróg, czasem ze szczypiorkiem, przezroczyste plastry taniej wędliny z domieszką mięsa, grudka dżemu i pieczywo zawsze wczorajsze, jakbyśmy żyli o jeden dzień spóźnieni. I żadnych opiekaczy, grzanki dla tylu konsumentów wymagałaby obecności strażaka przy śniadaniu.
Do obiadu strażak niekiedy się dosiadał. Strażak, milicjant, leśnik odwiedzali nas czasem z pogadankami, żebyśmy nie wzniecili pożaru (czym mnie zainspiruje), burdy w stołówce i nie zgubili się w tutejszym nadleśnictwie. Brakowało partyzantów, być może dlatego, że do lasu mieliśmy dwa kroki i łatwo byłoby nam utworzyć oddział, bataliony chłopskie i armię ludową.
Po kolacji, która tym się różniła od śniadania, że chleb był jeszcze twardszy, włączano telewizor w świetlicy. Mogłem wreszcie napatrzeć się do woli i być na bieżąco, pełnoprawnie włączać się do rozmów, widziałeś, pewnie, że widziałem, wszyscyśmy widzieli.
Zdarzało nam się też pojechać do kina do Radomia, w Helu na wczesnych seansach odgrywano szkolne lektury, nie trzeba będzie czytać. Czułem się dziwnie, jakby nielegalnie, byłem dziesięć minut od domu, a nikt o mnie nie wiedział. Mogłem właściwie wymknąć się z ciemnej sali, pobiec od tyłu do ogrodu, przez siatkę przywitać się z psami, będą się łasiły, przepychając uszy przez otwory, podejrzeć, co robi gosposia w warzywniku, marchewka obrodziła i trzeba ją przerywać, wypinając zadek.
Mogłem nawet niezauważony wemknąć się do środka, podsłuchać na schodach, co robią dziadek z babką, czy jak zwykle ona mówi do niego po francusku, a on nie odpowiada po polsku, zakraść się do kuchni i ukraść coś do jedzenia, złodziej węglowodanów. Z pokoju zabrać latarkę, której zapomniałem i teraz mi jej brakuje na nocnych eskapadach, bo oczywiście wymykaliśmy się nocą, z balkonu prowadziła drabinka przeciwpożarowa, kończyła się dwa metry nad ziemią, ale podsunęliśmy pod nią skrzynię z piaskiem, też chyba go gaszenia.
Mogłem zajrzeć do sąsiadów, dowiedzieć się, że koledzy są nadal na wakacjach, których nie spędzają w najbliższym kinie. Mogłem także pobiec do mamy do przychodni, przebiec drugą połówkę Żeromskiego, powiedzieć, żeby się nie martwiła, że wszystko dobrze, świetnie sobie radzę i odpoczywam od nich, sprawdzić, czy nadal ma czerwone oczy, czy rozwód prawidłowo się rozwija. Wróciłbym przed końcem seansu, niby z toalety, po tych hektolitrach kompotu w wielkim kotle z kurkiem, z którego można było pić do woli, obok na stole stały wyszczerbione porcelitowe kubki z niebieskimi inicjałami funduszu wczasów pracowniczych, pierwsza litera rozwieszała ochronny parasol nad kolejnymi dwiema – zresztą nikt by nie zauważył nieobecności, wszyscy siedzieli pochłonięci filmem, zmierzającym do łzawego finału. Fotele były twarde, z brązowej wyślizganej sklejki, i trzeszczały głośniej niż projektor. Bileterka odsłaniała ciężkie zakurzone kotary i wychodziło się gdzieś na tyły, zupełnie nie tam, gdzie się weszło, turysta by się zgubił, przeniesiony w czasie projekcji do innego miasta.
Całe dnie na ogół spędzaliśmy nad wodą. Pierwszy raz widziałem ją w kostiumie. Miała niewielkie piersi, w sam raz dla niewielkich dłoni, i ciemniejsze znamię na udzie, z dnia na dzień coraz mniej widoczne, w miarę opalania. W wielkich okularach przeciwsłonecznych przypominała trochę mamę przy śniadaniu. Musiała nas widzieć tylko w zarysach, bo nie mogły być korekcyjne, tej wielkości, a szkieł kontaktowych nie było. Czasem myliła imiona podopiecznych, ale nigdy moje, na szczęście. Staw – czy to było jezioro? – dzielił się na dwie części, w jednej, za rozciągniętą siecią rybacką, zatopiono beczki z ogórkami, w drugiej, tej przy plaży, urządzono kąpielisko, strzeżone, wydzielone liną na pływakach, z których co drugi tonął. Woda była ciepła jak zupa i czasem, kiedy się zachłysnąłem, przypominała nawet nieco rzadką ogórkową.
Pływaliśmy z Marcinem i Rafałem na wyścigi, ale w odgrodzonej zatoce było nam za płytko, oskarżaliśmy się nawzajem, że odpychamy się od dna, oskarżenia raczej bezsensowne, bo przecież wolniej się po dnie chodzi, niż płynie na powierzchni, eleganckim kraulem. Któregoś razu wypuściliśmy się za linę, na głębię, wyznaczyliśmy dystans do sieci rybackiej, i powrót, dobre pięćdziesiąt metrów w jedną stronę, to jak dwa baseny. Przy sieci byłem drugi, Marcin mnie wyprzedził, kiedy ja dopływałem, on już zdążył zawrócić. Ale Rafał? Zaczął tracić siły dobrze przed półmetkiem, podniósł rękę, jak przy rzucie rożnym, zachłysnął się, wypuścił gasnącą fontannę i nagle zniknął pod wodą, zamknęła się za nim gładko, bez śladu. Marcin go już zdążył minąć, niczego nie spostrzegł, młócił kraula, upajał się wygraną.
Przerażony, zacząłem bić rękami, jakbym to ja się topił, piana wysyłała na brzeg sygnały białym wściekłym światłem. Wreszcie zauważył to ratownik i rzucił się na pomoc. – Tutaj – pokazałem kwadrat wody, tutaj zniknął Rafał, ja jeszcze pływam. Zanurkowaliśmy obaj, widziałem w zielonkawej zawiesinie jak na nieostrym filmie, że ratownik go znajduje, całkiem bezwładnego, ręce falują pogodzone z wodą, wyciąga na powierzchnię, a potem, już w pełnym słońcu, na wznak holuje ciężar do brzegu. Dopłynąłem zaraz za nimi, ratownik już resuscytował – nie znałem tego słowa – topielca, naciskał mu rytmicznie klatkę piersiową. Rafałowi z ust płynęła woda, wreszcie się zachłysnął, zakaszlał i otworzył oczy. Na plażę podjechała karetka, wezwana nie wiadomo przez kogo, nieterenowa nyska, kołysała się na kamieniach. Przybiegli sanitariusze z noszami i zabrali mokrego, ale żywego, na koniec uniósł rękę, jakby nas przepraszał. Rafał już nie wrócił na kolonie, a my dostaliśmy zakaz wchodzenia do wody.
Po obiedzie do szkoły przyjechała milicja. Najpierw długo rozmawiali z nią na osobności, potem wezwali nas z Marcinem. Czyj to był pomysł, aby wypłynąć na głębię poza linę? Nie wiadomo, wspólny i w porozumieniu. A czy wiedzieliśmy, że nie wolno jej przekraczać? Tak, pani powtarzała to przed każdą kąpielą. Pani i ratownik. Czyli zrobiliśmy to samowolnie? Tak, jak najbardziej. Byłem gotów iść do więzienia, najadłem się więcej wstydu, niż Rafał napił wody, tylko trudniej go wypluć, jak mogliśmy, jak mogłem jej to zrobić?
Nigdy nie okazała mi złości ani wzgardy. A jednak snułem się struty i unikałem jej wzroku. Zakaz kąpieli szybko cofnięto, bo upał był nie do zniesienia i z dwojga złego może lepiej się utopić niż upiec. Rozciągnięto nową linę z nowymi pływakami, teraz wszystkie trzymały się na powierzchni, wyznaczając granicę bezpieczeństwa. Ale i tak zanurzałem się przy brzegu, szorowałem po dnie, nie miałem ochoty pływać. Może gdyby trafił się jakiś nowy topielec, rzuciłbym mu się na ratunek, uprzedzając ratownika, i go wyłowił, w ten sposób odkupiłbym winy. Jednak wbrew statystyce do końca sezonu nikt już nie chciał się topić, przynajmniej nie w stawie.
Ożywiałem się tylko wieczorami, przy ognisku, siedzieliśmy na piasku, który się nie zapali. Wtedy mogłem patrzeć niewidoczny, ogień błyskał jej w okularach i na gładkich włosach, obejmował szyję i ramiona, kiedy się nachylała. Śpiewaliśmy harcerskie piosenki, których nie znałem, ale otwierałem usta, żeby się nie różnić. W końcu zatrzymała mnie na korytarzu, byliśmy sami, na próżno uciekałem wzrokiem na ściany. – Przestań się katować – powiedziała – to nie twoja wina. I wszystko skończyło się szczęśliwie, mogło być gorzej. – Kamień z serca, nazajutrz znów zacząłem pływać, wzdłuż liny po dozwolonej stronie.
Marcin chciał koniecznie przekraść się do dziewczyn. Nie bardzo wiedział, co tam będziemy robić, ale był przekonany, że chłopcom tak wypada. Wykręcałem się, jak mogłem, czułem, że ją zdradzę, ale w końcu mi zabrakło wymówek. Jedna z sal przylegających do balkonu była znacznie mniejsza, tam musiał być czyjś gabinet, nie sala lekcyjna. Stały tylko dwa łóżka zajmowane przez dwie najstarsze dziewczyny, może nie najpiękniejsze, ale dorosłe panny, które na plaży opalały się swobodnie w chmurze feromonów i olejków. Kilka razy zaglądaliśmy do ich pokoju, w oknach nie było nic poza przezroczystą firanką, żadnych zasłon ani żaluzji, wtedy zupełnie nieznanych. I szybko odkryliśmy tajemnicę: spały w jednym łóżku. Czy w takim razie będą w ogóle nami zainteresowane? – próbowałem podważyć jeszcze sensowność eskapady. Jestem głupi, usłyszałem, i nie znam się na niczym. Śpią razem z braku laku, z braku męskich partnerów. To tylko dowód na to, czego potrzebują.
Marcin w środku nocy zbudził mnie szarpnięciem. – Ubieraj się, idziemy. – Ubierać się? Czy nie lepiej spać z nimi już w piżamie? – Idiota, piżama nie jest męska – syknął specjalista, słowa: macho, się nie używało. – Musimy się tam przekraść jak złodzieje. I brać je przez zaskoczenie. Wyszliśmy na balkon, księżyc wisiał nad topolami i oświetlał przestępców, latarki niepotrzebne. Skoro byłem wspólnikiem, nie mogłem się już wzbraniać, mnie też udzieliło się ogólne, wcale nie seksualne podniecenie. Okno w ich pokoju było uchylone – drzwi na balkon nie miały – i zapięte na haczyk, wystarczyło go lekko podważyć, otworzyło się na oścież, zapraszająco. Marcin wspiął się na parapet i wskoczył do środka. – Wssskakuj – teraz syknął do mnie. Wskoczyłem, co było robić. Spały w łóżku przy ścianie, po prawej, splecione w węzeł nie do rozplątania.
Staliśmy dłuższą chwilę bez ruchu, przyzwyczajając oczy do mroku. Księżyc tu nie zaglądał, poświata urywała się gdzieś na balkonie, może przez skromność. Anna i Hanna, miały tak samo na imię, h dodaliśmy, aby je odróżnić, niepotrzebnie, bo i tak odwracały się razem na dźwięk imienia. Teraz też trudno było zakreślić ich granice, czyje ramię opierało się na czyjej piersi, czyje włosy opadały na czyją szyję, obie były szatynkami, lekko spłowiałymi od słońca, wtedy chyba nie mówiliśmy: szatynka, słowo od kasztanów. Stałem zafascynowany tą plątaniną. Spały zupełnie nagie, przykryte tylko prześcieradłem, zwiniętym, tak że nie zasłaniało wiele. Nie znałem jeszcze uczucia obcowania ciał, kiedy kochankowie tracą rozeznanie, gdzie kończy się jedno, a zaczyna drugie, ale czułem już fantomowy ból oddzielenia, chciałem wśliznąć się między nie, na trzeciego, zadzierzgnąć nowy węzeł. Stałem jednak tylko jak skamieniały, zdając się na Marcina.
On też nie bardzo wiedział co dalej. Hanna z Anną spały w najlepsze, czasem z którychś ust wydobywał się lekki syk, jakby z dętki uchodziło powietrze. Czasem czyjaś noga zmieniała kąt w kolanie na ostrzejszy. Tkwiliśmy tam całą wieczność, czułem, jak podniecenie wypycha mi lewą kieszeń, konkurując z portfelem (a może portmonetką?). I nagle Hanna (albo Anna) się obudziła, przetarła oczy, wcale nie przerażona, usiadła, podciągnęła prześcieradło do piersi, zsuwając je z koleżanki. – Jesteście? – zapytała, jakby na nas czekała. – Yhmm – bąknął Marcin, jakby był umówiony. To chodźcie – zrobiła gest prawą ręką, prześcieradło załopotało. Anna (albo Hanna) spała nadal, teraz odwrócona do ściany. Marcin spojrzał na mnie pytająco, chyba nie pyta o pozwolenie, kto mnie tu wyciągnął? Dałem mu znak głową, idź pierwszy, sam chciałeś, więc dowodzisz tą eskapadą.
Zrobił dwa odważne kroki w ciemności i znalazł się przy łóżku. – Rozpinaj – powiedziała i pomogła mu rozpiąć pasek u spodni. Opadły mu do kolan, razem z majtkami, bokserki nie były wtedy jeszcze w użyciu, mieliśmy bawełniane prążkowane majtki z gumą rozciągniętą już po pierwszym praniu, na które u mnie w domu mówiono: krótkie kalesony, bo majtki to przyodziewek kobiecy. Marian jęknął, kiedy poczuł, jak jej usta wciągają go w czeluść, to było raptem kilka ruchów znów jęknął i zamarł. Hanna odsunęła głowę i wytarła usta wierzchem dłoni.
– Teraz ty – skinęła na mnie.
– Ale ja do Anny – próbowałem się bronić. – Może wrócę, jak się obudzi?
– Zaraz się obudzi – powiedziała Hanna i potrząsnęła ją lekko za ramię, bez wyraźnych skutków, bo Anna mruknęła tylko coś przez sen i znów się odwróciła do ściany.
Czy byłem uratowany? Przecież nie mogłem dopuścić się tak strasznej zdrady. Podwójnej, bo życie seksualne na kolonii pogrążyłoby ją, odpowiedzialną, ani chybi jeszcze głębiej niż topielec. Wystarczy już, że Marcin… który podciągnął spodnie i patrzył drwiąco na mnie, ledwie przeszedł inicjację, ale udawał doświadczonego. – Ja następnym razem – powiedziałem w końcu i wdrapałem się na parapet. Do rana robił mi wyrzuty, że nie chciałem. Jestem głupi i nie wiem, co jest dobre. Ale wszystko przede mną, tylko niech się odważę. Przy śniadaniu Anna z Hanną wcale nas nie dostrzegały, znów zajęte sobą. Chłopcy, chyba wam się przyśniło.
A mężczyźni? Czy nie było mężczyzn w jej otoczeniu? Owszem, jeden, ale niebezpieczny, od początku budził moją niechęć, nazywał się Kaowiec. Nie wiedziałem, co to znaczy, nieobyty, niebywały na koloniach i w świetlicach. Marcin mi szybko wyjaśnił, że to nie nazwisko. Dysponował całą salą gimnastyczną i niewielkim składem sprzętu sportowego. Wydawał nam piłki, rakietki, wystrzępione lotki – i urządzał zawody. Drużyna A przeciwko drużynie B, chłopcy przeciw dziewczynom, kto pierwszy przeniesie szklankę tam i z powrotem, schylając się pod poprzeczką, i nic z niej nie wyleje. Kto kogo przegoni w worku, a kto wygra w warcaby.
Od pierwszego dnia kręcił się koło niej, emablował, to słowo akurat znałem, z domowego słownika. Po obiedzie zaparzał dla niej kawę, niezbożową, skąd miał jej cały zapas, już to było podejrzane. Nosił się na sportowo i roztaczał wokół siebie legendę zawodnika, niekonsekwentną, raz był piłkarzem w Broni, raz znów tenisistą w Polonii, chyba bardzo ziemnym, bo w ping-ponga ogrywaliśmy go obojętnie. Potem dowiedziałem się, że był wuefistą w innej szkole, skąd go wyrzucili, bo za często gościł w żeńskiej szatni. Późna niepraktyczna wiedza, nie mogła mi pomóc.
Najgorsze były wieczory, kiedy wystawiali – on i trójka wychowawczyń – na dolnym balkonie stolik i zaczynali grać w karty. W brydża dla dorosłych, kiedy my, adepci tysiąca, mieliśmy już spać smacznie, w ciszy nocnej. Jak mógłbym zasnąć, zostawiając go z nią, niewykluczone, że w jednej dwójce. – Pas, pas, trzy bez atu – dochodziły z dołu niezrozumiałe męskie licytacje, czasem także jej śmiech, niepokojący. Co mogłem zrobić? Ukraść karty? Znaleźliby ani chybi nowe. Poprzebijać wszystkie piłki? Lekarskim nie dałbym rady. Połamać stół do ping-ponga? Niestety, był betonowy. Potrzebowałbym pomocy brata, z jego zapałem do walki. Coś jednak trzeba było wymyślić, z każdym dniem ich zażyłość stawała się coraz bardziej bolesna, widziałem, jak jego ręka wędruje do jej ramienia, dlaczego się nie odsunie? Zapach kawy przyprawiał mnie o mdłości, do dziś wolę herbatę. Nie gram w karty, gra dla absztyfikantów nudziarzy.
Kaowiec palił sporty. Zawodnik? Nie przeszkodzi mu to w karierze? Wówczas paliło się namiętnie, wszędzie, żyliśmy w ciągłym zadymieniu. Mama wypalała paczkę carmenów na dzień, a ojciec kilka fajek. Pół biedy, kiedy starczało mu amphory, ale gdy zostawał bosman, tytoń krajowy, smród wchodził nam w pory skóry i już tam pozostawał. Nie przejmowali się, że palimy solidarnie z nimi, cały dom był wspólną palarnią. Koledzy potrafili wypalić małą paczkę – sporty pakowano też po dziesięć w małym opakowaniu – po drodze ze szkoły, ale mnie się tak nie spieszyło, wiedziałem, że wieczorem czekać będą na mnie obłoki dymu.
Palarnię urządził sobie w ażurowej altanie, która stała na dziedzińcu przy samym ogrodzeniu, nie wiadomo, skąd się tam wzięła, może odziedziczona po dawnych ogrodach. Po brydżu szedł na papierosa, przy wychowawczyniach nie palił. Miał popielniczkę z puszki po konserwach, Pudliszki, zielony groszek, z której wysypywały się niedopałki. Nigdy jej nie opróżniał, jakby sam się prosił.
Kiedy wszyscy zasnęli, wymknąłem się przez balkon, po drabince inspirującej do pożaru. W schowku sprzątaczki odszukałem butelkę terpentyny, nasączyłem nią jakąś szmatę, przebiegłem przez dziedziniec, wetknąłem między deski w altance i podpaliłem. Ogień buchnął od razu, za szybko, nie pomyślałem o loncie, kiedy wróciłem, paliła się już cała ściana z ukośnych szczebli, szczeble są idealne na podpałkę. Wśliznąłem się do łóżka i usłyszałem rumor, kroki, krzyki, pali się, ratunku, kaowiec biegł z gaśnicą przez dziedziniec. Próbował ją niezdarnie uruchomić, ale wypluwała z siebie tylko trochę piany, nie więcej niż spray do golenia, czy były już takie spraye?
W oddali usłyszałem syreny i po chwili na dziedziniec zajechały dwa czerwone stary, strażacy rozwinęli węże i puścili sikawki. Nie bardzo było już co gasić, z altany pozostała tylko rynna, nie wiedzieć jakim cudem utrzymywana w pionie. Polali trochę wody na zgliszcza i wokół, gdyby ogień przeskoczył przez ogrodzenie i dalej do lasu, byłoby tu większe piekło – ktoś zauważył.
Nazajutrz przyjechała milicja z inspektorem straży, znaliśmy już te procedury. Tym razem pytano tylko dorosłych i wszystko szybko się wyjaśniło, niczym w blasku płomienia. Kto palił i kto nie opróżniał nigdy popielniczki, papierosy bez filtra lubią się dopalać. Zabrali go ze sobą, wrócił po południu, ale tylko żeby się spakować i odjechać cywilną warszawą, CB, na radomskich numerach, teraz już na dobre. Skończyły się brydże, turnieje i zaloty. Musieliśmy sami wydawać sobie piłki i sami sobie sędziować.
Po kilku dniach wezwała mnie do siebie. – Widziałam cię tamtej nocy, jak biegłeś przez dziedziniec. – Najpierw się przeraziłem, nie tym, że będę winny, nie pomyślałem, że mogą mnie relegować, ale tym, że kaowiec wróci i znów się zaczną zaloty. Po chwili jednak zrozumiałem, że połączy nas wspólnota, zmowa, zbrodni i milczenia, związek nierozerwalny. Lepszy w końcu pożar od niedopałka niż podpalenie. Czy zdawałem sobie sprawę, że mogłem puścić z dymem całą kolonię? Nie sądzę, altana stała jednak dość daleko i od szkoły oddzielał ją kamienny pusty dziedziniec, kamienie się nie palą. Żebym tylko nie wygadał się o tym u spowiedzi, chyba po to mnie wezwała, aby ostrzec przed księdzem. Jeśli tak, to niepotrzebnie, nie zamierzałem wcale się spowiadać.
Oficjalnie nie chodziliśmy na kolonii do kościoła, religia nie miała jeszcze wstępu do szkoły, ale w niedzielę od śniadania do południa mieliśmy czas wolny, tak by zdążyć na mszę i z powrotem, półlegalnie, bo przecież samodzielne wycieczki były zabronione. W niedzielę niektórych kolonistów odwiedzali też rodzice i to oni konwojowali wiernych, wprawdzie niedaleko, ale już na terenie wyłączonym spod jurysdykcji kolonii. Niechętnie dołączałem do tych pielgrzymek, wolałbym zostać w opustoszałej szkole, z nią niemal na osobności, misterium cenniejsze od przemienienia pańskiego.
Wakacyjny ksiądz nie wzbudzał zaufania. Wakacje były dla niego czasem pokus i grzechu. A szatan nie brał urlopu. Czyhał na nas niezmordowany. Właściwie trzeba by się spowiadać bez przerwy, może wtedy nie zdążylibyśmy nagrzeszyć. Spowiadać się? Niedoczekanie. Wysłaliśmy jednego grzesznika na zwiady. Wypytywał go o grzech nieczystości, nazbyt szczegółowo. Jak to robi, czy sam, ile razy, o kim wtedy myśli, co dzieje się z nasieniem. Pod sutanną buzowały hormony i szukały ujścia, czym był pożar niewielkiej altany wobec tego ognia?
Po mszy wracaliśmy na niedzielny obiad, wykwintny, rosół z makaronem, sztuka mięs i drożdżowe ciasto z kruszonką. Rodzice jedli z nami, siadali przy stole dla dorosłych i zabawiali panie rozmową. Ktoś wyciągał z teczki domowe wino. Alkohol był zabroniony, więc udawał kompot, rozlewany do tych samych kubków z porcelitu. Nie podobała mi się ta zażyłość, czekałem, aż odjadą. Rozmowy, śmiechy, konfidencje (czy mogłem znać to słowo?) przeznaczone dla dorosłych, czułem się zdradzony. Gdybym mógł, zabroniłbym odwiedzin rodziców, to ja miałem być najstarszy, ja miałem być najbliżej stołu wychowawczyń.
Z zazdrością lustrowałem ich samochody, syrenki i moskwicze, mógłbym wykraść trochę cukru z kuchni i wsypać im do baku, ale wtedy by nie odjechali. Raz pojawiła się wołga, wywołując napięcie, bo domyślaliśmy się kuratora w przebraniu rodzica. Rodzic – to słowo było w domu zabronione, dziki prekursor neutralności płciowej. Kiedyś ktoś zadzwonił ze skargą na brata i zamiast się przedstawić, zapytał: czy ja rozmawiam z rodzicem? Nie dokończył, bo ojciec trzasnął słuchawką, nie ma takiego słowa!
Wyobrażałem sobie wizytę rodziców, przyjechaliby pociągiem, samochód od dawna był w sferze obietnic. Oboje zrobili prawo jazdy, jak w amerykańskim małżeństwie, ale ojciec miał w pogardzie syrenki i warszawy, nie mówiąc o wołgach i moskwiczach. Francuskie samochody, to była technika. I elegancja, citroën DS 21, w nim by się pokazał, sitro-en, bez nosówki, nie można być kierowcą, jeśli się nie potrafi wymówić marki samochodu. Niestety, model równie niedosiężny co Fantomas, który w kinie uciekał nim przed pogonią, zamieniając auto w samolot.
Owocowe wino, wyjęte z teczki, w porcelitowych kubkach, to by mu się nie spodobało, choć alkohol do obiadu tak, jak najbardziej. Ale w kieliszkach, te do białego, te do czerwonego, większe do burgunda, do szampana wysokie albo przeciwnie, płaskie, pękate do koniaku. Do dziś pamiętam śmiech kolegów brata, którzy w ogrodzie rozpijali jabola, a ja pobiegłem do domu po kieliszki, i miałem kłopot z wyborem właściwych.
Mama sprawdziłaby warunki sanitarne. Wtargnęłaby do męskiej toalety, dwa zapchane pisuary, do których nie wolno sikać, kawałek brudnego ręcznika, którego nie dotykamy. Prysznic? Owszem, działa, oblewając ściany. Wzięłaby próbki pokruszonej fugi, żeby sprawdzić, co to za grzyby. Sypialnia nie uśpiłaby jej czujności. Brak lampek nocnych, brak zasłon w oknach. Materace, które prowadzą do skoliozy. Czyste ubrania zmieszane z brudnymi. Pościel jak psu z gardła, jak często ją piorą?
Najadłbym się wstydu, nie wiedział, gdzie się schować. Na szczęście odwiedziny mi nie groziły. Pisałem uspokajające kartki. Tu jest bardzo dobrze. Pływamy, gramy w gry, zawsze jest co robić. Paliła się altanka, strażacy ugasili. Raz na tydzień dzwonili, żeby się upewnić. Panie wzywały mnie do telefonu i dyskretnie zostawiały samego. Tak, na pewno, mogą spać spokojnie (wyobrażałem sobie nocne awantury). Nie, nie głoduję, przeciwnie, nawet się zajadam. Nie, nie przeziębiłem się, nie kaszlę, myję zęby dokładnie, tak, pamiętam, że przyjadą po mnie w razie czego.
W niedzielę po kolacji wracał stary porządek. Przybysze wyjeżdżali, machając ręką z okna i migając migaczem, zostawiając na chwilę niebieski obłok spalin, upajający zapach podróży. Kolonia powracała do siebie, wysuniętej placówki, osobnej, samowystarczalnej. Szedłem do niej pod pretekstem zwrotu książek (– Tak, już przeczytałem, chciałbym dostać nowe.), naprawdę, aby potwierdzić, że wszystko trwa jak dawniej. Co robimy w poniedziałek? Zależy od pogody, jeśli będzie ładna, pójdziemy nad wodę. A gdyby miało padać, to coś wymyślimy. Każda pogoda mnie urządzała, mógłby nawet spaść śnieg w środku lata, chętnie bym tu przymarzł.
Wkrótce miałem stanąć przed trudnym dylematem. Raz w tygodniu jeździliśmy nad Wisłę, parę kilometrów, tym samym autobusem, który nas tu przywiózł. Kąpiel była zabroniona ze względu na wiry, i brak ratownika. Mogliśmy tylko pluskać się w płytkiej zatoczce oddzielonej pomostem od rzeki. Z którego, kawałek dalej, łowiliśmy ryby. Małe piękne okonie z czerwoną płetwą, wyrzucane z powrotem, bo co mielibyśmy z nimi zrobić, zjeść je na surowo, wtedy nikt nie słyszał o sushi. W szuwarach odkryliśmy ukrytą łódkę, miała łańcuch i kłódkę, ale betonowy kloc, do którego była zacumowana, dawał się unieść. Na dnie leżały wiosła w całkiem dobrym stanie.
Trzech młodszych śmiałków z sąsiedniej sali postanowiło na następnej wycieczce zrobić z nich użytek. I wypróbować łódkę na rzece. Nie byłem wtajemniczony, ale podsłuchałem ich rozmowę na balkonie. Przeprawią się na wyspę kawałek w dole, a potem wrócą niezauważeni. Naiwne plany, nierealistyczne, jeśli wpadną w nurt, dopłyną do Kozienic. Czy powinienem ich zdradzić? Ryzyko jest spore, trzech kolejnych topielców, to byłby wyczyn. A przecież już nikt miał się nie topić, wbrew statystyce. Jeśli jednak, co prawdopodobne, podejrzenie o zdradę padnie na mnie, to też będę skończony, nie chciałem kończyć jako donosiciel. Bezradny czekałem na sądny dzień, modląc się o deszcz, który pokrzyżowałby plany.
Słońce stało wysoko, na nic modły grzesznika. Zająłem newralgiczne miejsce na pomoście, udawałem wędkowanie, ale nawet nie założyłem dżdżownicy na haczyk, musiałem być na straży, nierozpraszany spławikiem. Najpierw zobaczyłem ruch w szuwarach, usłyszałem głosy, potrafiłem je odróżnić od hałasu z plaży. Potem zadźwięczał łańcuch, rzucony na dno łódki wraz z betonowym klocem. Zobaczyłem, jak wypychają ją z gęstych szuwarów na otwartą wodę. Wskoczyli do środka w trójkę i zaraz zaczęli tonąć. Łódka, przechylona na jedną stronę, nabierała coraz więcej wody. Jeszcze chwila i będzie za późno, nurt porwie ich na głębię. Skoczyłem z pomostu na nogi, parę ruchów i byłem przy ich. Jeszcze miałem grunt, inaczej bym ich nie zatrzymał. Z trudem pociągnąłem szalupę do brzegu. Jedno wiosło wypadło, popłynęło do Gdańska.
Na brzegu zgromadziło się już pół kolonii, kiedy miałem wodę do kolan, ktoś wskoczył i pomógł mi holować. Stanąłem na piasku w glorii ratownika, mokra skóra lśniła. Odpokutowałem podtopienie Rafała, po trzykroć, uratowałem trójkę. Która wcale nie okazywała wdzięczności, przeciwnie, patrzyła na mnie bykiem. Chcieli tylko popłynąć na wsypę i zaraz by wrócili. A teraz zostaną ukarani zakazem zbliżania się do wody do końca turnusu.
Koniec turnusu zbliżał się nieubłaganie, nie miałem jak go powstrzymać. Z niepokojem myślałem o powrocie do domu: co tam zastanę? Babkę, która żyła nie wiadomo w jakiej epoce, przed wojną czy po wojnie? Dziadka zapewne zrywającego morele, smukłe przedłużenie drabiny. Gosposię krzątającą się wśród garnków. Do ich trojga nawet tęskniłem. Ale rodzice, co będzie z rodzicami, stanowili większą zagadkę niż alzheimer babki.
Zamiast cieszyć się z ostatnich dziesięciu dni jej obecności, zacząłem myśleć o domu. Czekał mnie jeszcze jeden miesiąc wakacji – i miesiąc separacji. Czy spędzę go w Radomiu? W wyludnionym mieście, bez kolegów, bez niej? Czy będę chodził po starych śladach jak tropiciel badający w asfalcie odcisk buta? W opustoszałym rozpalonym mieście podzielonym na odcinki od saturatora do saturatora? Woda z gazem za dwadzieścia groszy paliła przełyk, ale gasiła pragnienie. W mieście brakowało arkad, kilka filarów w Łaźni nie mogło ich zastąpić. Chodziło się zacienioną stroną ulicy, na szczęście główna biegła ze wschodu na zachód i w południe jej parzysta strona tonęła w cieniu. Szkoła świeciła pustką, jaśniejszą od słońca, nie zmieściły się tu nawet półkolonie, tylko małżeństwo woźnych pojawiało się w ogródku, bo mieli tam mieszkanie, z boku, na parterze, po schodkach.
Ale tymczasem w Garbatce czekały jeszcze dwa wydarzenia, oba epokowe. Pierwszym było lądowanie na księżycu. Amerykanie, astronauci. Kiedy zaczęliśmy mówić astro- zamiast kosmonauta, którym był Gagarin? Miało nastąpić wieczorem po dziewiątej i z tej okazji pozwolono nam dłużej siedzieć przed telewizorem. Najpierw wyświetlono film wietnamski, Ryżowiska w ogniu, o wojnie, żebyśmy poznali naturę zdobywców, zanim popadniemy w zachwyt. Telewizor oświetlał wszystko niebieską poświatą, jakby nie tylko lądowanie transmitowano z księżyca. Usiadłem z boku, aby tuż pod ekranem – telewizor stał na wysokim stołku przypominającym nieco lądownik – widzieć jej półprofil, wyobrażałem sobie, że to z nią wyruszam w misję Apollo, następuje awaria i zostajemy już na zawsze na orbicie, nie grozi nam koniec turnusu. Na szczęście nie miała kombinezonu i widziałem jej profil wyraźnie, ostro zarysowany na tle nieostrych obrazów ospowatej powierzchni, do której zbliżali się tamci, odliczając dystans, zero, zero, czyjś głos powtarzał, jakby coś się zacięło. W końcu jednak obraz zatrząsł się gwałtownie i wylądowali. Niestety, na zewnątrz wyjdą dopiero za kilka godzin, tak długo nie mogliśmy czekać, zobaczymy powtórkę nazajutrz.
Drugie wydarzenie ważniejsze było od kosmosu, ważniejsze od wszechświata, przypadała okrągła rocznica wyzwolenia, po co szukać księżyca, jeśli nie jest się wolnym na ziemi, radość miała grawitację nie do pokonania. Kilka dni przed terminem przyjechał lektor, inspektor, a może sam sekretarz, na wszelki wypadek nikt go nie nazywał. Przywiózł materiały, zamknął się na długo z całym personelem w jadalni, kucharki też będą świętować jadłospisem. Materiałów zostawił sporo. Poglądowych, co na dobrą sprawę znaczy to słowo, czy mieliśmy mieć pogląd, ugruntowany, czy dopiero go sobie wyrobić, właściwy, niczym ciężar. Dostaliśmy kilka metrów płótna, białego i czerwonego, dziewczyny dopiero je będą zszywały, oby się nie spruło. Do tego taflę styropianu, lekkiego, ale gotowego przyjąć najcięższe wyznania.
Wyobrażałem sobie, że zawieszę tam streszczenie mojego stanu ducha, podejmując męskie zobowiązanie kochanka, rocznicowe, ale bezterminowe. Niech kolonia, Garbatka, powiat i województwo świętują wieczną miłość. Niech lud aż po grób jej kibicuje. Z liter wyciętych z bristolu niejedno da się ułożyć, czemu scrabble (nie grało się w scrabble’a) zaliczać miałby się do gier imperialistycznych i antypaństwowych? Tymczasem wycinałem ogonki i znaki diakrytyczne, pamiętając, że uczucia są ortograficzne i niepozbawione nosówek. Nie mogłem zapomnieć dawnej wciąż bolesnej porażki w słowie: sześćset, transkrybowanym: szejset, więc teraz dostarczałem zmiękczeń z nawiązką, przydały się do czci, święta, zobowiązań, miłości nikt się odważył wywiesić, choć naród miał kochać i utrwalać to na styropianie, twardym, trwalszym niż diament, wydającym z siebie przeraźliwy zwierzęcy pisk, gdy przycisnąć go do podłoża.
Co dzieje się rocznicowymi gazetkami, kiedy mija rocznica? – to pytanie mnie intrygowało. Czy wsunięte do schowka poza ludzkim wzrokiem starzeją się, jak burgund nabierając mocy? Może babka by wiedziała, ona, która żyła w dowolnej epoce, wyzbyta dat bieżących, poza ich terrorem. Nie każde wino nadaje się do starzenia, beaujolais nouveau trzeba skrupulatnie odnawiać rok po roku. Przyglądałem się portretom sekretarza, on może leżakował w magazynie, ale się wcale nie starzał, przeciwnie, łysina jak u noworodka i pulchne wargi stworzone do wymawiania labialnych, słowo późniejsze o dekadę.
Przypinałem szpilkami litery do styropianu, równo, wzdłuż linii wyznaczonej nitką, którą potem zdejmiemy, a równy rząd zostanie, fastrygowałem hasło, można by powiedzieć. W pewnej chwili ukłułem się w palec, syknąłem, a krew kapnęła na napis, litera do wymiany, na szczęście krew nie dotarła do styropianu, bo zostałby skażony. – Co robisz – usłyszałem wahanie w jej głosie, nie mogłem odpowiedzieć, bo już ssałem palec, nie wiedziałem, czy boi się bardziej o mnie, czy może o rocznicę, także nie bezkrwawą. Szybko sięgnęła do apteczki wiszącej obok na ścianie, ujęła mnie za rękę, woda utleniona i plaster, przez chwilę szczypało upojnie, znów coś nas połączyło, niegłęboka rana, w którą nie wda się zakażenie. – Uważaj, bo jeszcze nam zakrwawisz całe hasło – podała mi naparstek, tak będzie lepiej.
Po godzinie napis był gotowy, krew przelana, nici usunięte. Litery tkwiły idealnie w czterech równych rzędach, solidarne z narodem, który czcił rocznicę. Teraz styropian należało powiesić na ścianie, nie był ciężki, ale to wcale nie stanowiło ułatwienia, bo ledwie podmuch mógł zakłócić równowagę. Trzeba było go w końcu przykleić do listewek solidnie przykręconych do ściany. Zwisało wdzięczne ładnie nad stolikiem, niesłusznie skojarzone z całunem. Z komitetu przyjechał wizytator na oględziny. Był zachwycony, dotykał liter, jakby były wycięte w alfabecie Braille’a i zadysponował odsunięcie stolika od ściany, też miał złe skojarzenia. Rocznica została upamiętniona, w ojczyźnianych kolorach, teraz mogliśmy lecieć na księżyc, pod obcą flagą.
Tymczasem czekał nas jednak powrót do Radomia. Nie obyło się bez pożegnalnego ogniska. Tym razem urządzono je na kamiennym dziedzińcu, żeby nie powtórzył się pożar. Przy okazji uprzątneliśmy zgliszcza po altanie, wraz z innymi nosiłem zwęglona belki, brudząc się na czarno. Wokół ognia ustawiliśmy ławki. W desperackim odruchu chciałem usiąść koło niej, ale miejsca z obu stron zajęły młode kolonistki i zanim pieśń wyrwała się nam z gardeł, coś szczebiotały. Marcin pociągnął mnie w stronę Hanny i Anny, które zajęte nadal sobą, nas nie rozpoznawały. Trzymały się za ręce, dziewczynom wolno. Miały identyczne bluzki, identycznie rozpięte od góry, białe, ale ogień zabarwiał je na pomarańczowo. Choć przydałby się różowy, gwoli prawdy.
Zdążyłem już nauczyć się tekstów piosenek i z dziwną ulgą poddałem się uniesieniu w śpiewie, czułem, że lewituję, jak Armstrong. Tak, nie rzucim ziemi, kłamałem. Tak, drużynowy jest wśród nas, choć przecież nie było drużynowego. Były tylko grupki z różnych szkół w Radomiu i z różnych nieodległych miasteczek, co rusz podnosiły się z ławki i powtarzały jak zaklęcie: na cześć grupy z Pionek, hi, hip, hurra. – Hip, hip, hurra – darliśmy się na całe gardło. Kiedy już cała geografia powiatu zdawała się wyczerpana, wstała Hanna i kazała pozdrowić Bartodzieje. Marcin przeżył bolesny zawód: nawet nie jest z Radomia.
W nocy prawie nie spałem, zielone noce są białe. Nazajutrz po śniadaniu siedziałem na schodach, plecak miałem spakowany, tym razem niestarannie, wrzucałem tam rzeczy jak popadnie, brudne i czyste, z zemsty, leżał o stopień niżej, niezbyt foremny. Siedziałem i szukałem jej wzrokiem. Musiała to zauważyć, bo podeszła i spytała, czy niczego nie zapomniałem. Zapomnieć? Nie, na pewno nie zapomnę. Czekał mnie cały sierpień rozłąki, utrwalacz pamięci. Ona wyjeżdżała w góry, wiedziałem to już wcześniej. U nas w góry jeździło się tylko zimą i jesienią. Zimą na Chochowską, całą rodziną, a jesienią z ojcem na wędrówkę od schroniska do schroniska. Przeklinałem te nieprzekraczalne zwyczaje.
Podjechał ten sam jelcz, którym przyjechaliśmy przed miesiącem, z tym samym wąsatym kierowcą. Tym razem zająłem miejsce z przodu, bo czułem, że siądzie na pojedynczym fotelu obok niego. Widziałem jej obnażone ramiona, miała czarną bluzkę bez rękawów, obsypane piegami, których nie policzysz. Łączyły się zresztą w wyspy, bezludne, szkoda, chciałbym je zaludnić. Jasne włosy, jeszcze wypłowiałe od słońca, opadały jej na ramiona, w nieujarzmionych kosmykach. W pewnej chwili ujęła je prawą ręką i zebrała w jeden koński ogon. Co rusz odwracała teraz głowę w stronę kierowcy i rozmawiała z nim, wbrew tabliczce wiszącej nad przednią szybą. Poprzez warkot silnika dobiegały mnie tylko pojedyncze słowa: tak pod szkołę na Zimnej, wyjątkowo nieodpowiednia nazwa, bo panował upał i w autobusie czuć już było ostry zapach potu, chyba to poczuła, bo zaczęła zmagać się z boczną szybą, która nie dawała się przesunąć. Podniosłem się, żeby jej pomóc, przez sekundę nasze ręce połączyły się na gałce i okno ustąpiło, szkoda, mógłbym tak trwać w nieskończoność. – A, jesteś tu, dziękuję – powiedziała zdziwiona. – Ale lepiej siadaj, nie wolno jechać na stojąco, zaraz dojeżdżamy.
Pod szkołą czekała spora grupka rodzeństwa i rodziców, niektórzy siedli na murku, szukając cienia. Na mnie nikt nie czekał, zarzuciłem na ramiona plecak, jeszcze raz pożegnałem się z Marcinem, powiedziałem jej do widzenia, dziękuję za cały lipiec, i poszedłem do domu. Przeciąłem kocie łby na Zbrowskiego, skręciłem w Batorego, lekko pod górkę, poczułem znajome płyty chodnikowe pod sandałami. Przy furtce czekała mnie niespodzianka, była zamknięta na klucz, próżno szarpałem za klamkę i pchałem ją kolanem, oto coś nowego. Psy szalały na granitowej kostce, też nie rozumiejąc, dlaczego nie wchodzę ich potarmosić. Na ganku pelargonie urosły do niebotycznych rozmiarów, ale zwisały, przeciwnie, do ziemi. Wino zarosło boczną ścianę, obiecując rychłe winobranie. Nacisnąłem dzwonek, jak pacjent czy listonosz.
Wybiegła gosposia z rękami jeszcze brudnymi od mąki. Otworzyła, uściskała mnie, zostawiając biały ślad na ramionach. – Dlaczego furtka zamknięta? – to pierwsze, o co zapytałem. Okazało się, że to dłuższa opowieść. Pani starsza (dla mnie grand’mere, czyli babcia Bronia), coraz częściej wyrywała się do miasta i trzeba było zastosować areszt domowy. Najpierw poszła do Teatralnej i stawiała wszystkim pijaczkom, a potem nie miała czym zapłacić, trzeba było wzywać pana doktora, żeby przyjechał i uregulował. (Wyobrażałem sobie, jak babka zamawia cointreau z lodem, jej ulubiony likier i nie może zrozumieć, że nie mają czegoś tak podstawowego, mais c’est essentiel! Dla nas Teatralna była zabronionym miejscem, wolno nam było tylko podejść do kontuaru i kupić wuzetki za wynos.)
Potem poszła do archiwum miejskiego i zaczęła nanosić poprawki na starych dokumentach, ledwie ją powstrzymali. (Zdziwiłem się: czyżby nie wystarczało jej już własne archiwum, sterty książek i pożółkłych gazet, i stare notatniki w marmurkowych okładkach, zapełnione zapisane równiutkim pismem, z francuskim r i akcentami zawsze pochylonymi we właściwą stronę, kiedyś zajrzałem do nich po kryjomu.)
Aż wreszcie stało się najgorsze, zabrała małą walizeczkę i wsiadła do pociągu, bez biletu rzecz jasna, i pojechała w siną dal, czyli do Warszawy. To był pociąg pospieszny, taki nie zatrzymuje się dopiero w Warce, ale konduktor sprawdził jej nazwisko, na szczęście miała w torebce dokumenty, rozpoznał je, zatrzymał pociąg już w Kruszynie i kazał dyżurnemu dzwonić po doktora. Ojciec pojechał tam taksówką, kosztowała majątek, a nazajutrz wezwał ślusarza i kazał dorobić klucze do furtki, których do tej pory nie było. Jeden dla gosposi, jeden wziął pan starszy i dobrze schował, po jednym zabrali rodicie, a dwa ostatnie czekały na mnie i brata. Poczułem się starszy, będę nosił klucze.
Rozpakowałem plecak, wrzuciłem go do pawlacza, buchnął na mnie zapach naftaliny, brudy dołożyłem do brudów, brudownik był już pełny, i zjadłem pierogi z serem, które ugotowała gosposia. Schowałem klucz od furtki do tylnej kieszeni szortów, zapinanej na klapkę i guzik, i pobiegłem sprawdzić, czy Adam z Jackiem są może na podwórku. Nie było ich, pojechali do dziadków na wieś. Nie wiedziałem, co ze sobą robić, czułem się jak w obcym mieście, nie na miejscu, osierocony, czekał na mnie wklęsły miesiąc rozłąki, nie wiedziałem, jak zdołam go przeżyć, najchętniej bym przespał, mogłem ojcu ukraść luminal.
Jeszcze raz poszedłem do szkoły, już opustoszałej, pod bramą z kosza wysypywały się śmieci zostawione przez kolonistów, rozpierzchłych. Włóczyłem się po boisku od bramki do bramki, każdy krok mnie parzył, jakbym wciąż był na spalonym, choć przecież nikt z nas wtedy nie stosował tego przewinienia. Zajrzałem do kaplicy na Siennej, tu mógłbym się wyspowiadać, wystarczająco daleko od grzechu pożaru. Niestety, nie było komu, konfesjonał stał pusty, choć zwisała z niego zapomniana stuła, czekająca na pocałunek. Pachniało rozgrzane drewno, paliła się wieczna lampka, pod ołtarzem więdły naręcza kwiatów i gubiły płatki, jak na Boże Ciało.
Znowu ciągnęło mnie na osiedle, pod jej okna. Raczej nie odważę się wejść i zastukać, przecież dopiero co pożegnaliśmy się na dłużej, dostałem jej wakacyjny adres, Poronin, poste restante, umiałem go wymówić, pierwsze z rosyjska, drugie po francusku. Ale może mignie mi znów w oknie, albo otworzy je na oścież i będzie rozwieszać pranie, przed kolejnym turnusem potrzebny jest komplet ubrań. Pobiegłem w dół Grzybowską, skręciłem za rzeczką, potem przeszedłem Filtrową, korzystając z cienia i zwolniłem na rozpalonej 1 maja, poczułem roztapiający się pod butem asfalt. Przez osiedle biegłem podwórkami, szukając ocienionej strony, tuż pod blokami, z piwnic dochodził lekki chłód i odór.
Stanąłem w bramie za Krokodylem, okna były zamknięte, zasłony zasunięte, kraciaste, krata broniła dostępu. Ani prania, ani wietrzącej się pościeli. Wytrzymałem pół godziny, strażnik nieobecności. Nic się poruszyło, wszystko tkwiło nieruchomo w upale, tylko powietrze falowało na asfaltem. Nawet sprzedawca wody sodowej zdrzemnął się na stołku, dziwnie zgarbiony szukał plamy cienia pod minimalistycznym baldachimem w biało-niebieskie paski, rozpiętym na rurkach. Poczułem nieodparte pragnienie i wysupłałem złotówkę. – Z sokiem – powiedziałem do przebudzonego. Wskazałem na malinowy, żółty wydawał się sztuczny, bo skąd tu pomarańcze?
Przypomniał mi się niedawny epizod z pomarańczami. W „Życiu” redaktor D. zamieścił zdjęcie straganu, na którym wznosiły się w dumnym kopcu ku niebu, i podpisał: do Radomia dotarł właśnie transport cytrusów. Dziwnym trafem brakowało kolejki przez straganem. Ojciec, który jeździł z redaktorem na orbisowski wycieczki, wyciągnął stykówki z małymi obrazkami, dostał je od niego, i pokazał mi to samo zdjęcie, ale obejmujące więcej, lewady, góry i morze. – Popatrz – powiedział – to jest zdjęcie z Madery. – Tylko nie chwal się, że wiesz w szkole. – Nazajutrz podkradłem stykówki z wycieczki Batorym i pobiegłem z nimi i gazetą do niej. Porównywała zdjęcia, nie mogła uwierzyć. – A, to tak – powtarzała z niedowierzaniem. – Ale zachowajmy do dla siebie – podsumowała. Chętnie, im więcej tajemnic nas łączy, tym lepiej.
Przed szóstą wróciłem na obiad. Rodzice jedli w zgodzie, żaden rozwód nie groził. Zgodnie połykali barszcz z uszkami i solidarnie dzielili się pieczenią. Miałem zdać relację z kolonii. Jak tam było? Świetnie, opowiedziałem o zawodach w pływaniu i tonięciu, łódce na Wiśle i pożarze, skromnie przemilczając swój udział. Dowiedziałem się, że na sierpień pojadę do Świnoujścia, z ciotką i bratem, ona zjawi się lada dzień, a on dojedzie prosto z obozu w Darłowie. Czy było miejsce bardziej odległe od Poronina? Choć właściwie to bez znaczenia, i tak zdany będę na korespondencję, a listom służy odległość, nabierają wylewności i mocy. Zaopatrzyłem się w komplet papeterii i znaczków. Na miejscu dokupię widokówki: mewy, pod nimi prom i morze.
Ciotka przyjechała za dwa dni, zgodnie z zapowiedzią. Jako nauczycielka miała dwa miesiące wakacji, a rodzice woleli oszczędzać swój urlop na kolejną wycieczkę z Orbisem. Wyszedłem po nią na dworzec. Na drugim peronie grupka rówieśników czekała na inny pociąg, na południe, łatwo było odgadnąć, bo trzymali w rękach ciupagi, nikt nie jedzie z ciupagami nad morze. Mógłbym do nich przystać, wkręcić się w tłumek, na pewno mieli bilet zbiorowy, nikt się nie doliczy, a potem jakoś trafić do Poronina.
Tymczasem jednak czekałem na ciotkę. Pociąg z Częstochowy spóźniał się o pół godziny, był jeszcze gdzieś w Skarżysku, dobrze znałem geografię kolejową. Wreszcie przyjechał, ciotka w słomianym kapeluszu i letniej sukience w grochy, jakby już wybierała się na plażę, wysiadła z pierwszego wagonu, podbiegłem, uściskaliśmy się i przez chwilę przekomarzali, kto ma nieść walizkę. – Dobrze, ponieś – w końcu ustąpiła – ale i tak weźmiemy taksówkę.
Ciotka wprowadzała idyllę do domu, powinna zamieszkać tu na stałe i uczyć w mojej szkole. Śmiała się z gosposią w kuchni i dopisywała do jadłospisu, wprowadzając wariant regionalne, w tym kluski śląskie. Z dziadkiem dowcipkowała i pomagała mu w ogrodzie. – Te róże trzeba przyciąć, bo zarosną wszystko. – Nawet babka porzucała na chwilę francuski, całkiem do rzeczy zadając pytania o szkołę i czegoż to się dziś w niej uczy. Ojciec jakby łagodniał, stawał się szarmancki, otwierał wino do obiadu i wracał na chwilę do stanu przedmałżeńskiego, jakby miał teraz jeszcze zdobyć siostrę żony. Matka zamykała się z ciotką w sypialni i konspirowały, na jaki temat?
Po kilku dniach nastał jednak czas wyjazdu, z tego samego peronu, ale wieczornym pociągiem. Do Świnoujścia jeździło się sypialnym, uwielbiałem takie podróże. Kładłem się na górnym łóżku z głową przy oknie i zaglądałem do domów, które niebezpiecznie zbliżały się do torów. Ktoś wyłączał telewizor, ktoś w kuchni nastawiał wodę, ktoś zamykał drzwi do sypialni i uciekał przed moim wzrokiem. Na wsiach psy na łańcuchu wyły gdzieś do księżyca. W końcu zasypiałem, zmęczony monotonnym stukaniem o szyny. Budziłem się dopiero na wyspie Wolin, przetaczaliśmy się przez mosty, coraz dalej od Poronina.
Wreszcie dojeżdżaliśmy na miejsce, tu kończyły się tory. Na peronie czekał na nas brat, który przyjechał wcześniej i załatwił wszystkie formalności, jak dorosły, dostał najlepszy pokój w domu wczasowym Kolejarz, dwadzieścia osiem, z niewielkim widokiem na morze w przerwie między drzewami. My z ciotką donieśliśmy butelkę dla kierownika domu, z niewyczerpanych zapasów ojca. Dowiedziałem się, że są Olek i Marek, więc będzie co robić. Ucieszyłem się umiarkowanie, bardziej interesowała mnie nieobecność.
Brat opowiadała o obozie w Darłowie, tym razem z nikim się nie pobił, wytrzymał do końca i nawet zdobył jakiś niższy stopień żeglarza, moglibyśmy wynająć żaglówkę, gdyby takie mieli. Nie mieli, były tylko rowery wodne, pordzewiałe, powolne i skrzypiące, z brezentowymi siedziskami w plamy i śmierdzącym olejem w przekładni.
Będzie co robić, rozpamiętywałem tę obietnicę. Cokolwiek będę robił, to chyba tylko po, żeby to opisać, listy czekały niesformułowane i paliły się do drogi. Martwiłem się trochę, bo długie godziny w słońcu na plaży zasługują najwyżej na jedną linijkę, jak opowiedzieć bezczynność, streścić opaleniznę. Poza Olkiem i Markiem, była też Anka i Martyna, które ochoczo dołączyły do grupy, już sześcioosobowej, ale chyba powinienem je pominąć w listach, cenzor we mnie czuł, że płeć przeciwna powinna się ograniczać do adresata. Będę zatem prowadził podwójne życie, kąpał się z Anką i Martyną, pływał z nimi do czerwonej boi na wyścigi, obserwował, jak woda schnie im potem na ramionach, ale w listach występował jako samotny pływak, co najwyżej sprzymierzony z falami. Będziemy grali w czwórkę w kierki albo tysiąca, ale napiszę tylko o samotnym pasjansie, z którego nic nie wychodzi. Gra w dwa ognie zamieni się w jeden ogień.
Czasem będę robił rzeczy w pojedynkę, żeby się zgadzały z opisem. Pójdę na długi spacer do młynka, będę stał na falochronie i obserwował wędkarzy, patrzył na spławiki i odczuwał dreszcz, kiedy się zanurzą, jakby to były moje ryby, przeze mnie złowione. Opiszę węgorza skręconego w siatce, który dyskretnymi ruchami próbuje wrócić do morza. Kiedy wszyscy pójdą na plażę okopać się w grajdołach, ucieknę do miasta i będę do znudzenia pływał promem tam i z powrotem, wcale nie schodząc z pokładu, jakbym był kapitanem. Chodziłem do kina Rybak i pilnie śledziłem intrygę, żeby móc ją potem opowiedzieć ze szczegółami, zabiła ona i nikt niczego nie podejrzewał aż do dziesięciu minut przed końcem, kiedy bileterka odsuwała już kotarę w drzwiach wyjściowych.
Ja także występowałem w scenariuszu, żyłem tylko po to, aby się zrecenzować. Chodziłem po odcinkach od A do B, wyrażonych w kilometrach. Sceneria? Wydmy, deptak albo pawilony gdzie kupowałem słodycze, do wglądu paragony. Jadłem posiłki w stołówce domu Kolejarz, zgodnie z wywieszonym jadłospisem, i popijałem kompotem mieszanym. Trawiłem, ale dyskretnie pomijałem milczeniem skutki trawienia. Oglądałem telewizję w świetlicy i skrzętnie odnotowywałem wyniki totalizatora, kto wygrał, może sprawdzić. Wieczorem kontemplowałem zachód, kiedy słońce zachodzi do morza gdzieś za bliską granicą. W nocy gromadziłem materiał na sennik.
Ciotka pozwalała nam na wszystko i nie żądała niczego, na tym polegają wakacje, o czym dobrze wie nauczyciel. Nie musieliśmy się kąpać bez względu na pogodę, inaczej niż z ojcem, który jechał nad morze, aby się zanurzać, codziennie przed śniadaniem, w lodowatej wodzie. Nie musieliśmy mówić, gdzie znikamy i o której wrócimy i nikt nam nie wybierał znajomych. W tenisa graliśmy od przypadku do przypadku, niekoniecznie na punkty, a nie zawsze przed obiadem, trzy sety. Nie wygrywałem i zrezygnowany serwowałem od dołu. W niedzielę szliśmy wprawdzie do kościoła, ale już po kazaniu i bardziej od ceremonii podziwialiśmy wielki żaglowiec wiszący na linach w nawie środkowej.
Pisałem listy i szczegółowo wyliczałem, co robię, w końcu dochodziłem do momentu pisania i wtedy czas się zamykał. Ponieważ jednak czynności się powtarzały, mógłbym właściwie napisać jeden, i tylko zmieniać daty w górnym prawym rogu. Słońce zachodziło co wieczór, bez syku tonąc w wodzie. Ten sam piasek przesypywał się przez te same palce i przywierał do skóry nasmarowanej tym samym kremem, tylko wzory się nieznacznie różniły. Jadłospis wprawdzie się zmieniał, ale kompot popijany z porcelitowych kubków jeszcze przed deserem skutecznie zacierał różnice między knedlami a pierogami. Opisywałem wszystko, moje listy nadawały się do kapsuły, z której archiwista wywiedzie kiedyś lato sześćdziesiątego dziewiątego nad morzem.
Ale jednak nie napisałem wszystkiego, niekompletne archiwum. Wieczorami chodziliśmy na koncerty, całą szóstką. W Parkowej obok pawilonów grał zawsze ten sam zespół, dwie gitary, perkusja i klawiszowiec na piętrowych organach ustawionych w zakręt. Na betonowym kręgu na dworze, otoczonym barierką, tańczyły pary i soliści, coś udeptywali nogami i chwytali powietrze ręką. Długo się wzbraniałem, wydawało mi się, że ściana bardziej potrzebuje podparcia niż betonowy parkiet deptania. W końcu jednak Anka wyciągnęła mnie na środek i po kilku kalekich krokach, nie do rymu i nie do taktu, udało nam się zestroić w jeden tańczący organizm.
Na policzku poczułem jej czoło, pachnące, lekko spocone. Moje ręce szukały punktu równowagi na jej plecach, udo ocierało się o udo. Poczułem obcy przedmiot w prawej kieszeni spodni, jak dodatkowy portfel. Muzycy grali wciąż od nowa, więc i my nie przestawaliśmy, schowani teraz w najdalszym kącie, jeśli były kąty, skoro parkiet zbudowany był na kole. W końcu zeszliśmy, zapowiedziano przerwę, w przerwie będziemy stali już rozdzieleni, zmieszani, zawstydzeni, dodając sobie animuszu głupimi komentarzami.

Chodziłem z Anią na Kusocińskiego (którego jeszcze nie przemianowali).

Redakcja

Redaktor naczelny – Andrzej Strąk

Redaktor prowadzący – Mateusz Sidor

adres: Roosevelta 17, 90-056 Łódź. 

telefon: 42 636 68 38

e-mail: redakcja@tygiel-kultury.pl

→ więcej informacji

connect with us

logo_ministerstwo_150
ŁÓDŹ 150